
Będzie to opowieść o pięknej krainie, bólu i mojej decyzji odnośnie kolejnych startów.
Znów perfekcyjnie przygotowałem się do wyjazdu i kładę się do łóżka chwilę po 20.
Budzik dzwoni o 3:40, jem jakże by inaczej, obiad na śniadanie i wbijam do samochodu.

Teraz przede mną 200 km jazdy, na dworze jeszcze aż tak nie wieje i jest jakieś 7 stopni.
Podróż mija mi szybko i o godzinie 6:30 jestem na miejscu w Skarżysku-Kamienna.

Jadę po odbiór pakietu startowego, następnie przebieram się w strój kolarski i spotykam kilka znajomych twarzy.
Czas przedstartowy zleciał bardzo szybko i zaczynam krótką rozgrzewkę.
Staję na lini startu z przodu i… OGIEŃ!

Początek trasy trochę chaotyczny i podejmowanie prób utrzymania tempa czołówki.
Szybko się skończyło, ale nadal staram się jechać w trybie gravelrace.
130 km wydaje mi się krótkim dystansem, zwłaszcza że tydzień temu przejechaliśmy Czeski Obiad 225 km ze średnią 25 km/h.
Szybko jednak sytuacja zaczyna się wyjaśniać. Nogi mam nie do końca wypoczęte. We wtorek zrobiłem trening nóg. Chciałem żeby był lekki i nie wiem czemu, zamiast klasycznego martwego ciągu, zrobiłem go z hantlami na jednej nodze.

Już po treningu czułem, że moje dwójki są mocno spięte. Na drogi dzień 65 km po trasie Woźnickiej Rozgrzewki i tak liczyłem, że do Watahy się zregeneruję.
Jednak na 10 kilometrze już wiedziałem, że nie doszło do pełnej odbudowy.
Jadę w ekipie i zmieniamy się co chwila.
Tempo rośnie. Początkowo średnia 27, później 28 i myślałem, że tak to utrzymam przez większość trasy.
Nic bardziej mylnego…

Jednak nogi to było nic w porównaniu z moimi spiętymi lędźwiami.
Stali czytelnicy wiedzą, że na wyścigu za bardzo się spinam i odczuwam mocny dyskomfort w okolicach tak zwanego krzyża.
Na ustawce nie było mowy o tym bólu, a tutaj już na 20 kilometrze się zaczął.
Próbowałem dalej jechać w mocnym trybie wyścigowym. Co jakiś czas łapałem się z innym zawodnikiem i lecieliśmy ile fabryka dała.
Te momenty były najgorsze. Od razu kłujący ból.
Gdy jechałem samemu, ból się zmniejszał.

Trasa prowadziła wtedy przez wiele szutrowych odcinków. Piękne szerokie drogi i mnóstwo zawodników, gdyż początkowo trasy się nachodziły. Było kogo mijać, to też frajda z jazdy duża.
Gdzieś na 50 kilometrze zostałem sam i ból był powiedzmy znośni.
Wyjechałem wtedy na mocno odsłonięty teren i zacząłem się zachwycać tym gdzie jestem.



Pagórki, podjazdy, widoki. Najwyższy szczyt gór świętokrzyskich – Łysiec jak na dłoni.
To lubię najbardziej.
Zaczynam się trochę rozkojarzać. Nie widać innych zawodników, tylko ja i moje ulubione klimaty. Nie wszędzie był teren, były bardzo wąskie asfalty między małymi miejscowościami.
Klimatyczne wąwozy, znów jakiś podjazd i widok.



Dojeżdżam do 80 kilometra na trasie, tam omijam pitstop z którego ruszają jak się zdaje zregenerowani zawodnicy dłuższych tras.
Lecę dość mocno, jednak na kolejnym podjeździe szybka weryfikacja i wszyscy mnie mijają.
Próbuję znów podgonić, jednak co próba to ból się nasila.
Za dużo spiny, odpuszczam.

Uznałem wtedy, że jadę swoim tempem i zacząłem się nad tym wszystkim poważnie zastanawiać.
Bo, kiedyś startowałem na bardzo długich dystansach i wszystko było ok. Była przygoda, jazda na wytrzymałość, a nie z stałym tętnem po za progiem.
Nie miałem ciśnienia, że muszę gonić czołówkę. Po prostu liczyła się dobra zabawa, a teraz co start to czuję nieznośny ból i tutaj mnie olśniło.
Uznałem, że kolejny mój udział w imprezie ultra będzie jednak na najdłuższym dostępnym dystansie.
Koniec ze spiną gravelracingu, gdyż zwyczajnie mi to nie służy.
Zapragnąłem przygody, a nie wiecznej kontroli tętna i gonitwy za innymi.
Chciałbym sobie zrobić przerwę, a nie myśleć o tym, że tracę czas i zaraz ktoś mnie prześcignie.
Na setnym kilometrze postanowiłem wdrożyć już moje decyzje i zsiadłem z roweru na 5 minut. Już wcześniej, kiedy byłem mijany przez zawodników uznałem, że nie dołączę do nich, bo ostry ból wracał jak bumerang.

Byłem mijany kilka razy i trzymałem się założeń.
Później było jeszcze piękniej, jeszcze bliżej Łyśca. Potężne podmuch wiatru dawały coraz bardziej w kość, ale mi zostało kilkanaście kilometrów do mety. Jakoś to będzie.

Kiedy dojeżdżałem na końca trasy zaczął padać śnieg, ale tak delikatnie. Znów przewiało i na mecie miałem słońce.
Byłem szczęśliwy, że to już koniec, ale jeszcze bardziej cieszyłem się, że tu przyjechałem.
Trasa okazała się być moją ulubioną z wszystkich krótszych dystansów jakie jechałem.
Mam wielką ochotę pokręcić się tutaj jeszcze raz, tylko już bez spiny.

Rozglądam się za kolejnym ultra, tym razem o długości 300-500 km, tak żebym mógł poczuć się jak dawniej i na pewno nie będę walczył o jakiekolwiek lokaty. Może macie jakieś propozycje?
Drugą opcją jest zorganizowanie kolejnej ultra ustawki w jakiś ładny teren, co już w sumie się dzieje.
Na Watahę wziąłem brelok ze swoim logiem, który zostawiłem na molu.
Jak się okazało, po niedługim czasie miał już nowego właściciela.



Póki co wszystkie breloki są ściągane, więc zajawka trwa!
Dzięki za wytrwanie do końca.
Pozdrawiam serdecznie, oświecony Kowal Na Kole.

Zdjecie z Kowalem faktycznie na kole to ja 😉 ( pomarańczowa bluza )
Pozdrawiam
Również pozdrawiam i dzięki za towarzystwo 🙂