Wisła1200 jazda druga „upał, ulewa i ostatnia przespana noc”

25.07.2020

Cóż to był za cudowny 4 i pół godziny sen… Budzik zadzwonił o 2:30.
Nie dowierzając własnym oczom wstaję i próbuję wyprostować ciało.
Po szybkim rozciągnięciu się zacząłem oganiać bajzel, który zrobiłem przed snem.
Znów trzeba było upchnąć wszystko do toreb. Swoją drogą jestem naprawdę pełen podziwu, że to wytrzymały, zwłaszcza torba pod rurą górną.

Wczesne śniadanie mistrzów, czyli pizza z poprzedniego dnia, toaleta i mogę ruszać.
Po wyniesieniu roweru z bardzo ciasnego pokoju zszedłem po schodach, wychodzę z budynku i na szczęście byłem
na stacji benzynowej. Znów kawa we mnie, kawa w bidon, zapasy węgli i małe żelki na poprawę humoru w jakiś chorych sytuacjach.

Spod noclegu ruszam o 4:30 zastanawiając się na czym straciłem tyle czasu.
Jednak morale po śnie i założeniu wypranych ubrań były tak duże, że jakoś bardzo nie ubolewałem nad stratą czasu.
Przed powrotem w to samo miejsce trasy, z którego zjechałem, musiałem jeszcze skoczyć do całodobowej apteki. Krem na kolana i środek na oparzenia skóry wydawał się niezbędny do dalszej jazdy.
Apteka nazywała się „Apteka w centrum”, ale taką nie była. Straciłem kolejne pół godziny.

Jeszcze stoję przed okienkiem, miła Pani ma wszystko na moje bolączki i tylko czuję 3 ukłucia ssących krew owadów. Zabijając je poprosiłem jeszcze o chusteczki higieniczne, żeby ogarnąć resztki ze spalonych słońcem rąk.
Na dachach budynków zobaczyłem światło wschodzącego słońca, to był ten moment, w którym mogłem kontynuować rajd.


Żegnając się z pięknym miastem, za którym musiałem się aż oglądać i wjechałem na wał, jak można się domyślić,
był nierówny.
Po chwili zjazd w dół i znalazłem się na pięknym zakręcie rzeki.
Chwila ekscytacji, ścieżka, lepkie błoto, ogromna kałuża i zawodnik, który się poślizgnął i w nią wpadł razem
z rowerem.

Próbując go wyciągnąć, również się poślizgnąłem, ale skończyło się tylko na zamoczonym w błocie bucie. Kolega, którego jak się później okazało jeszcze spotkam, był prawie do połowy w błocie, rower wyglądał całkiem podobnie.
Chyba nie muszę wspominać jak bardzo były zadowolone z tej sytuacji komary, które jak się okazało nigdy nie śpią.
Wsiadam na rower, patrzę na licznik a tam dopiero 3 kilometr podróży.

Dobre morale już lekko zachwiane, a tu proszę, Góry pieprzowe i chyba najbardziej hardcorowe podejście na tym rajdzie. Podejście, gdyż tam nie dało się wjeżdżać. Było tak niemożliwie stromo, że zastanawiałem się,
czy aby na pewno to jest trasa. Pchając rower widzę, że zbliżam się już do końca, a tam jeszcze większe nachylenie.
W sumie to miałem ciągle ręce nad głową, żeby w ogóle jakoś tam wtargać.

Od razu pomyślałem sobie o koledze z kałuży, który miał na sobie dużo śliskiego błota i o tych wszystkich zawodnikach, którzy jechali z większym ekwipunkiem niż ja. Po dłuższej analizie rajdu zauważyłem, że miałem jeden
z lżejszych ekwipunków wyprawowych wśród zawodników.
Na szczycie było dwóch kolarzy jedzących wiśnie z sadu. Też jadłem, wszyscy jedli, bo to przecież Polska kraina sadownictwa i widać, że taniej dla nich stracić nawet kilka drzewek owoców, niż to wszystko grodzić.
Pogadaliśmy, jakim to świetnym pomysłem było to podejście. Jeden z kolegów był dwa lata temu na rajdzie i mówił,
że akurat w tym miejscu padało. Ponoć wszyscy zjeżdżali z rowerami w dół.

Tętno po wspinaczce wróciło do normy i zaczęła się pagórkowata kraina małych miejscowości z pięknymi widokami. Wisła z góry o poranku potrafiła cieszyć oko.
Czułem się bardzo dobrze, w końcu nie było nudnych wałów, tylko przejazd normalnymi drogami i ciągłe podjazdy
i zjazdy.

Koledzy, z którymi jadłem wiśnie mnie dogonili i była chęć wspólnej jazdy.
Jeden dotrzymywał mi (za) wysokiego tempa, a drugi mówił, że to nie dla niego. W sumie nie powinniśmy tak szaleć, więc zacząłem jechać z nim i rozmawiać.
Mieliśmy o czym gadać. Jurek był od zawsze ultra maratończykiem. Miał spodenki z wyścigu 1008 km na raz
ze Szczecina, do Bieszczad, miał też 55 lat.

Rozmowa się dobrze kleiła i przez pół godziny mogłem wziąć tyle dobrych wzorców, że zapytałem, jakie ma plany
i czy nie chce jechać ze mną przez noc. Po przedniej samotnej nocy na rowerze uznałem, że lepiej znaleźć sobie kompana. Okazało się, że mamy identyczne tempo i jedziemy tak samo od samego startu, tylko ja ruszałem
o 20 minut później.

Powiedział, że jeśli uda nam się dojechać razem do zmroku, to czemu nie.
Wszystko nadal działo się na pagórkowatym terenie, gdzie można było sobie pozwolić na zjazdach.
Niestety z Jurkiem poczuliśmy taką beztroskę, że mieliśmy wypadek.
Zjeżdżając po asfalcie z dużą prędkością nagle ukazał się zakręt jak łokieć i piach.

Ja jakimś cudem wyhamowałem przed wjechaniem w przydrożną gęstwinę, ale Jurkowi to się nie udało. Zatrzymał się bokiem obok mnie, przeleciał przez rower i całym swoim ciężarem uderzył w moją łydkę i udo. Mimo jego małych gabarytów przewróciłem się z moim rowerem i nie umiałem wstać.

Chwilę poczekałem, żeby szok minął i uznałem, że nic mi nie jest. Wstałem, coś tam bolało, ale nie ma tragedii.
Jechaliśmy dalej i gdy teren się trochę uspokoił, zauważyłem, że nie mam trackera, czyli nadajnika GPS od organizatorów, bez którego nie można zakończyć maratonu.
Zakląłem głośno! Jurek pyta co jest? a ja patrzę na kabelek bez urządzenia, bo akurat go ładowałem.

Już wiedziałem, że będę musiał się rozstać z nowo poznanym człowiekiem dobrego przykładu.
Przez jakieś półtora godziny wspólnej jazdy nauczyłem się od niego spokoju.
Zauważyłem, że jeżdżę bardzo chaotycznie, a Jurek wytłumaczył mi, że na ultra maratonach to nie jest dobry pomysł. Trzymać jedno tempo, dawać z siebie w miarę tę samą moc, a można jechać w nieskończoność.

Pożegnaliśmy się z nadzieją, że go jeszcze dogonię. Wróciłem się kilka kilometrów i przez 50 minut szukałem tego małego urządzenia. W końcu jest, znalazłem.
Zacząłem pościg za kompanem. Jechałem przez 2 godziny szybciej niż powinienem. Dawało się to powoli we znaki
i postanowiłem odpuścić. Jeśli będziemy mieli się spotkać, to się jeszcze spotkamy.

Droga już długo prowadziła po wałach. Jedne równiejsze, drugie mniej, ale jakoś przyzwyczajałem się do tego.
W końcu jest sklep, jest również upał. Kilku kolarzy próbuje się schować w kawałku cienia i pożerają co w było dostępne w sklepie.
Ja też z nimi usiadłem i miałem nawet okazję napić się zimnego piwa nie będąc kąsany przez komary.
W sklepie sprzedawała przemiła starsza Pani. Zauważyła, że mam inny akcent i spytała, czy jestem ze śląska. Obok mnie stał zawodnik, który mówi, że jest z Rudy Śląskiej. Wydawał się znajomy, ale go nie rozpoznałem.

Później jechałem już o wiele wolniej, żeby zregenerować siły po pościgu.
Wtem znów zaczęły się ciekawe podjazdy i zjazd w wąwozie z ładnym mostkiem. Czułem, że dojeżdżam do prawdziwej perełki polskich miejscowości, czyli Kazimierza Dolnego.

Nie myliłem się. Z tych ciekawych terenów wjechałem od razu w piękne domy, a zaraz potem trafiłem na rynek. Jaki jest piękny to każdy wie, kto był. Chwila zachwytu, ale nie chciałem się tam zatrzymywać. Wiedziałem, że takie ładne miejsca mogą zabrać mi wiele czasu, a już kiedyś zwiedziłem to miasteczko.

Ściąłem rynek i zaczyna się stromy, długi podjazd, po mocno nierównej brukowanej drodze.

Zawodnik, którego imienia nie poznałem szedł sobie chodnikiem, a ja z nogi na nogę podjeżdżałem. Mógłbym również poprowadzić i tak to była podobna prędkość, ale jakoś poczułem miętę do tego podjazdu. Wjechałem na sam szczyt i nagle zjazd jak po pieszym szlaku w górach. Jakiś potok, pełno skał, zwalone drzewa, ogólnie dość niebezpiecznie. Trwało to dłuższą chwilę i po zjechaniu zaczęło się jechać bardzo dobrze. Wał był brukowany i mocno zarośnięty. Momentami była widoczna tylko cienka ścieżka z bruku, a po bokach zarośla, które uderzały w nogi.

Dojeżdżam do Puław i dogonił mnie kolega, z którym rozmawiałem podjeżdżając w Kazimierzu.
Razem uznaliśmy, że to ostatnia szansa na normalny obiad i że trzeba to wykorzystać.
Jest restauracja, są kotlety, normalny obiad chciałem zjeść przynajmniej raz.
Straciliśmy co prawda 40 minut, ale taki posiłek mocno poprawia morale. Za oknem prawie 30 w cieniu, a my sobie siedzimy w klimatyzowanej restauracji z zimnym napojem.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę z właścicielem, który też jeździ na rowerze i mówił, że kilka tygodni temu raczej rajd by się nie odbył, bo wody było jak przy powodzi.

Po posiłku byłem pewien, że teraz mogę jechać bez żadnych przerw.
Wjechałem na kolejne przeklęte przeze mnie nierówne wały i po godzinie trzęsienia pojawił się ostatnia okazja zakupów przed 60 km bez cywilizacji. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że coś takiego będzie, ale zawodnicy pod stacją mnie uświadomili.

Napełniłem wszystkie bidony, kupiłem jeszcze 3 zimne napoje i nie mając je gdzie zapakować, po prostu włożyłem
je pod koszulkę.
Wjechałem w te odludne tereny, a niebo zaczęło się dość mocno zaciągać chmurami.
Od rana była mowa o burzach i w sumie na początku mi się podobało, bo skończył się 2 i pół dniowy, bezlitosny upał.

Nadeszła pora na drugą porządną glebę. Jadąc na stromym wale, chciałem się na chwilę zatrzymać. Tak się stało,
że lewa noga wyczepiła się z bloków bez problemu, ale poleciałem na prawą stronę. Spadłem bokiem na zbocze wału
i zsunąłem się z rowerem o jakiś metr.

Nie było to jakieś bardzo niebezpieczne, ale moja prawa, odkryta jeszcze ręka została mocno zgolona przez trawy
i kamienie. Oczywiście nie zapominajmy o komarach, których znów było od groma i bardzo ochoczo mnie obsiadły.

Znów szybkie pozbieranie się, wsiadam i jakby nigdy nic odjeżdżam.

Chmur jest coraz więcej, wiatry zaczynają hulać i coś kropi. Szybko zrobił się z tego mocny deszcz. Zjechałem z wału pod drzewo, żeby nie zmoknąć. Jeszcze nie waliło grzmotami, więc nie obawiałem się tam stać. Dojechała ekipa
3 kolarzy i tak stoimy. 5,10 minut i każdy potakuje, że trzeba jechać, bo to stanie i tak zaraz nic nie da. Otworzyłem podsiodłówkę, żeby coś wyjąć i niestety jej nie zamknąłem. Jak się później okazało wypadła mi zapasowa dętka oraz zapasowa bateria do lampki.

Ruszyłem przed chłopakami na jak że by inaczej, nierówny wał i już w strugach deszczu z bardzo mocno zaciągniętym niebem. Deszcz lał i zacinał prosto w twarz. Gdyby nie czapeczka z numerem startowym,
praktycznie nic bym nie widział.

Zjazd z wału w stronę rzeki. Myślę sobie, co jest? przecież tam są same zalewiska.
To było pod jakąś elektrownią. Widok jak z filmu. Ogromne kominy gubiące się w strugach deszczu i niskich chmurach. Ja objeżdżam jakieś 10 metrów obok niż nawigacja prowadzi, bo prowadzi przez niemalże bajoro. Łąka, wody po kostki i co chwilę but w nią.

Nie miało to znaczenia, bo i tak byłem już cały mokry.
Po ostrej przeprawie w wodzie wjazd na te same nierówne wały i tylko słyszę głośny dźwięk błota i metalu z moich hamulców. W pewnym momencie kompletnie zniknęły. Nie miałem żadnej możliwości hamowania, a co chwilę były zjazdy z wałów i podjazdy.
Oczywiście chciałem się zatrzymać na chwilę i szybko wyregulować hamulce, ale okazało się, że komary przy Wiśle
są również podczas deszczu. Tam ich było znów niewiarygodnie dużo.

Jakoś wydostałem się z tego piekła na normalną ruchliwą drogę. Nie chciałem się zatrzymywać dopóki nie dojadę
do jakiegokolwiek punktu pocieszenia. Apropo, to żelki też mi wypadły z podsiodłówki…

W końcu jest, mały przydrożny bar!
Kilku kolarzy już się delektuje ciepłym posiłkiem, jak dopiero zamawiam.
Pani miała takie ceny, jakby się już dawno spodziewała chmary głodnych kolarzy.

Wiem, że się powtarzam z tymi owadami, ale było tysiąc komarów na jednego kolarza. Nie można było siedzieć ani stać, ani nawet chodzić. Wszędzie z każdej strony ukłucia. W końcu moje ciepłe jedzenie. Usiadłem na chwilę
i przestałem zwracać uwagę na komary. Jedynie co to odmuchiwałem je, żeby nie wpadały mi do ust przy jedzeniu.

To była godzina 19 i wizja jechania w nocy bez hamulców zaczęła dość szybko odchodzi w niepamięć.

Zastanawiałem się tylko gdzie ja będę spał. Usłyszałem od Pani z baru, że jest tutaj niedaleko nocleg. Wziąłem numer, zadzwoniłem i umówiłem się na za chwilę pod bramą. To nie była normalna noclegownia. Duży teren domków leśnych z jakiegoś starego obozu. Za komuny takie tworzono. Było to niedaleko miejscowości Wilga i było to na prawdę dziwne, wydawało by się opuszczone miejsce.

Za 40 złotych Pani zaprowadziła mnie do domku, który miałem na wyłączność. Był to bardzo stary domek,
z umeblowaniem z lat 80.

Wchodzimy na werandę, biorę klucze i zadaje pytanie z przerażonym wzrokiem „dlaczego to okno jest otwarte?”. Odpowiedziała, tylko że „a bo zapomniałam zamknąć”.
Zapytałem jak umieją tutaj żyć z taką ilością komarów. Pani tylko machała rękami, żeby je odgonić i pyta „jakimi komarami?…”.

W środku co prawda było mniej komarów. Przez resztę wieczoru chodziłem i klaskałem, żeby je wybić. Nawet jeden ukąsił mnie w dolną wargę i spuchnęła idealnie na środku.

Nadchodzi godzina 21, a ja w łazience biorę się za serwis hamulców.
Wcześniej oczywiście przetarłem rower szczotką i wodą z garnka, bo tylko to znalazłem.
Odkręciłem koła, wypłukałem syf z okładzin i nawet to trochę dało, ale i tak było słychać zgrzyt.

Przy czyszczeniu tylnego koła odkryłem, że również strzeliła mi szprych. Zaniepokoiło mnie to gdyż znając już trasę rajdu, mogłem spodziewać się kolejnego pęknięcia co za tym idzie skrzywienia koła.
W jednym pokoju na szczęście był grzejnik elektryczny. Zacząłem suszyć ubrania i przede wszystkim buty.
Nic by mnie tak nie zniechęciło, jak założenie rano mokrych butów.

Jest już godzina 23. Jeszcze tylko ogarnąć ten majdan, który tam zrobiłem, kilka klaśnięć na cześć komarów i spać. Zasnąłem w sekundę mimo bzyczenia przy uchu.

Tak wyglądała najkrótsza jazda tego maratonu.
Udało się zrobić jedynie 208 kilometrów w 15 godzin z przerwami, ale przez podjazdy i zjazdy zaczęło mi się w końcu podobać.
Dodam jeszcze, że jak odchodziłem od baru do noclegowni to podjechał Jurek.
Jednak go wyprzedziłem. Spytał jak noga i czy jadę przez noc. Musiałem odmówić. Mój rower nie nadawał
się do jazdy, a miejsce stłuczenia jednak zaczęło dość mocno boleć i to już kilka godzin wcześniej.

To była ostatnia noc spędzona w łóżku.

Ciąg Dalszy Nastąpi…

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także