Cóż to była za kolarsko-kulinarna przygoda.
Wyjazd przełożony z listopada wrócił szybko i niespodziewanie.
Bodajże we wtorek uznałem, że zrobię ankietę i zapytam kiedy komu pasuje.
W grę wchodziły niedziela 18 i 25 lutego.
Głosy szły równo, ale końcowo stanęło na 18.02.
Ok, to jedziemy o 7:00. Przy ustalaniu godziny trochę mnie poniosło.
Nie lubię zaczynać takiej długiej jazdy o tak późnej porze. 5:00 to jest idealny czas, a 4:00 jeszcze bardziej przeze mnie preferowana godzina.
No nic, wstaję o 5:00 i zajadam się Nudlami Śląskimi.
Te śniadania pod ultra są ciekawe. Zawsze przypominają bardziej obiad niż pierwszy posiłek dnia.
Ruszam na linię startu, a tam niespodzianka. Przyjechali Patroni Grzesiu i Marcin, jednak tylko pogadać i kawałek się z nami przejechać.
Bardzo to miłe 🙂
Oprócz nich na starcie Grzesiu, Adam, Jarek. Jeszcze miał być Dawid, ale się nie odzywa. Pewnie śpi.
Ruszamy.
Pierwsze kilometry lecą aż miło.
Znikomy wiatr w plecy na pewno nie przeszkadza.
Lecimy sobie szutrem w lesie i jest w miarę sucho.
Mijamy Tarnowskie Góry, następnie kierujemy się w stronę Radzionkowa.
Wtedy z nikąd jak strzała przeleciał obok nas Dawid.
Obudził się po 7, wskoczył na rower i gonił nas przez 30 km…
Wjeżdżamy w konurbację Śląską.
Na początek Bytom Karb i strzał w pysk dymem z dużego komina.
Ładne przywitanie…
Zabudowa miejska już typowo śląska.
Lecimy szybko z górki i widzę, że ktoś nas goni.
To Mirek, Rafał i ich kolega.
Mirek i Rafał to stali bywalcy UTG i tam się poznaliśmy.
Przywitaliśmy się w jeździe i jedziemy na przerwę.
Nawet się nie obejrzałem, a już jesteśmy na pierwszym postoju.
Miał być na 65 km, a wyszedł na 55. Do teraz nie wiem jakim cudem.
No ale nic, na stacji czeka na nas Piotr.
Ogłaszam 25 minut na przerwę i pod koniec pilnuję każdej minuty.
Zwołuję wszystkich i siadamy na rowery.
Na początku było mocno z górki, to też szybko się rozkulaliśmy.
Kiedy wyjechaliśmy z miejscowej zabudowy czekał na nas las z miękkim podłożem.
Tam mijamy czekającego na nas Iwo.
Jest już nas 10.
Banda naciera na Czechy.
Po drodze miałem okazję przejechać się Żelaznym Szlakiem Rowerowym.
Fajna inwestycja z ciekawą nawierzchnią.
Do granicy już blisko.
Na liczniku widać kreskę oddzielającą państwa. W końcu ją przekraczamy.
Od razu zrobiło się inaczej.
Inne znaki i nazwy. W końcu coś nowego.
Naszym celem jest restauracja Ovecka, na ulicy Polskiej w miejscowości Kawrina.
Dojechaliśmy i jest w miarę pusto.
Jak sprawdzałem, to najlepiej oceniana i najwięcej ocen na Google.
Musi być dobrze.
Robią też swoje piwo.
Wchodzę do środka i pytam, czy możemy zjeść na dworze.
Pani po czesku zaczęła dość nerwowo odpowiadać, że to nie jest pora roku na podwórko.
Myślałem, że to nerwowa odpowiedź, później zrozumiałem, że Pani w taki zdecydowany sposób się komunikuje.
Zostawiliśmy rowery z tyłu i mamy dwa stoliki. Siadamy i dostajemy karty.
Wszystko po czesku, ale jakoś się domyśliliśmy.
Ja obowiązkowo chciałem zjeść knedliczki i ser smażony.
Składam zamówienie, a ta sama Pani patrzy na mnie spod byka, jednocześnie z politowaniem i pyta, czy na pewno chce knedliki z serem?
Chyba popełniłem jakieś faux-pas.
Po spróbowaniu już wiedziałem o co jej chodzi. Knedliki podaje się z mięsem, a zwłaszcza sosem.
Brakowało tego sosu, ale jako że jesteśmy trochę jak kolarska rodzina, każdy z każdym zaczął wymieniać się jedzeniem i dostałem trochę sosu.
Jedzenie było przepyszne.
Każde z dań smakowało.
Zamówiłem również bezalkoholowe piwo, ale to już nie było takie dobre.
Po jakimś czasie do knajpy wchodzi Bartek i mówi, że nas goni od Żor.
Niestety wraz z nim cała restauracja wypełniła się gośćmi.
Będzie czekał bardzo długo na posiłek i w samotności, bo nie jesteśmy w stanie dłużej tu siedzieć.
Straciliśmy 2 godziny w Karwinie.
To zdecydowanie za dużo.
Zostawiliśmy napiwek w koronach i ruszamy na rynek, zrobić sobie zdjęcie.
Tam spotkaliśmy dużą grupę starszych rowerzystów z Polski.
Nagle śmiechy i chichy na cały rynek.
Polacy opanowali tą przestrzeń, a przynajmniej na kilka minut.
Ruszamy do domu!
Do pokonania jeszcze 115 kilometrów.
Przez następne 2,5 godziny przejechaliśmy przez Wodzisław, Rybnik i bez schodzenia z rowerów dojechaliśmy do ostatniej przerwy w Pilchowicach.
Znów wróciły górnicze klimaty.
Nastroje dobre, ale zmęczenie wychodzi już na wierzch.
Jeden leży na bruku, inni piją i jedzą ile wejdzie.
Dzień chyli się ku końcowi i ostatnie godziny na rowerze spędzimy w ciemnościach.
Zostało 65 km.
Czuję, że to będą długie kilometry.
Do Gliwic jakoś poszło gdzie spora część ekipy się odłączyła.
Nam została nazwijmy to „ostatnia prosta”.
Teren już bardzo znany.
Za Pyskowicami mijamy 200 kilometr.
Ta droga do Brynka zawsze jakoś mi się cięgnie, jednak nie tym razem.
Szybko to opanowaliśmy, zaśmierdziało kurnikami i jesteśmy.
Teraz prosto do domu?
A gdzież by! Przejeżdżamy przez krajówkę i zaczynamy oddalać się od domu.
Tutaj pomyślałem, że to jakiś żart.
Jednak trzeba było dojechać niemalże do Mikołeski, żeby znów zbliżać się do Koszęcina.
Adaś odskoczył chwilę wcześniej i jedziemy w trójkę.
Po chwili Dawid uznał, że musi szybko jechać do domu, bo na niego czekają.
Pojechał sam, a ja z Grzesiem jedziemy już na luzie.
Od dłuższego czasu było zimno.
Odczuwalna czasami na minusie.
Dojeżdżając do Koszęcina było mi już naprawdę zimno, ale satysfakcja przeogromna.
Ta ustawka jest w moim TOP5.
Świetna ekipa z wyrównanym tempem.
Ciekawa zróżnicowana trasa.
Pyszne jedzenie i miła atmosfera.
Wszyscy mówią:
„takich ustawek potrzeba nam więcej!”
Od tego tutaj jestem 🫡
Cena obiadu + espresso to 289 CZK, czyli dokładnie 49,89 PLN.
Moim zdaniem warto się tam udać 🙂
Jeszcze parę liczb:
230 km
9:45 jazdy
12:45 z przerwami z czego 2 godziny w Karwinie.
1600 m przewyższenia
Spaliłem 7 000 kcal, ale jadłem całą drogę, więc deficyt pewnie znikomy 😉
Średnia wyszła około 24 km/h i myślę, że jest to wyznacznik dla nas na ustawkach powyżej 200 km.
Takich ustawek będzie w tym roku minimum 5, tak że czekajcie na wieści i dzięki za uwagę.
0 komentarzy