Ultra maraton Wschód 2021 cz.1

29.08.2021

– czyli 1420 kilometrów trasy po różnego rodzaju nawierzchniach.

Relację z tego wydarzenia podzielę na dwa temtaty:

1. Ból i cierpienie.

2. Radość i determinacja.

Część 1 – Ból i cierpienie.

Zaczęło się wszystko dość dobrze. Przyjechałem na start już dzień wcześniej i miałem wszystko zaplanowane i przygotowane.

Noc przespana mimo imprezy współlokatorów w domku. Na start jak zawsze lekko spóźniony.

Stanąłem między innymi zawodnikami na 3 minuty przed startem, tak że rozgrzewkę miałem za sobą.

Jeszcze krótka rozmowa z kolegą i START!

Od początku podjazdy. Najpierw lajtowy, później z momentami schodzenia z roweru.

Nie to przełożenie i nie ten moment wyścigu żeby się szarpać.

Wiedziałem, że będą góry do pokonania, ale dojeżdżając do Przemyśla miałem już 2500 metrów przewyższeń na odcinku 140 km.

Zjechałem na stację, zszedłem z siodełka i czuję… czuję tyłek.

Myślę sobie, co jest? Tyle kilometrów robiłem i nie miałem problemu, a teraz już obszczypany…

Maścią przed, maścią w trakcie, maścią po i nic. Kupiłem nową, specjalną, że dla kolarzy. Była tak ostra, że podejrzewałem rany cięte.

No nic, pewnie się przyzywczaję.

Nic bardziej mylnego. Pierwszy i najmocniejszy ból jaki czułem towarzyszył mi do ostatnich sekund jazdy.

To była 1/10 trasy – lekka załamka.

Próbowałem ulżyć zadkowi i jeździłem dużo na stojąco. Często jeżdżę na stojąco, lubię to.

Jednak przez cały dystans jechałem około 250 km w tej pozycji, jak nie więcej.

Dłonie w połowie trasy zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Najpierw mocne zaczerwienienie, później już tylko mrowienie postępujące z minuty na minutę.

Wiele razy nie czułem kierownicy, że mam ją w uścisku.

Tyłek ciągle ustawiany w setce różnych pozycji, jadę dalej.

CHŁÓD NOCY, WIATRY, DESZCZE I SPANIE W SKRAJNYCH WARUNKACH.

Ogólne założenie było, nie spać.

Pierwsza noc na bank w siodle, druga się zobaczy.

Chodziło mi po głowie żeby przespać się raz w hotelu. Po drodze doszedłem do wniosku, że co to za spanie w pościeli. Jestem na ultra, zrobię to na jeden strzał. Przecież 15 minut na przystanku wystarczy.

Początkowo wystarczało. Jeśli mnie znów ścieło, kładłem się przy najbliższej okazji.

Ekwipunku do nocowania brak.

Tylko jedna folia nrc, którą zacząłem używać dopiero 3 nocy.

Ostatni nocleg 20 minutowy po totalnej ulewie, przemoczony że aż cieknie. Owinąłem się w nią i na twardych deskach przystanku odłączyłem się od świata.

Było zimno zwłaszcza po przekroczeniu Bugu.

Było pod wiatr z odczuwalną temperaturą jakieś 5 stopni.

Na Suwalszczyźnie wicher w czoło. Prędkości zerowane na lekkich zjazdach.

Następnie zmieniamy kurs na zachodni, wiatr na wschód. Łącznie 2 dni i 3 noce jazdy pod mocny wiatr, z krótkimi przerwami.

Jednak to było nic, z tym co mnie czekało na 150 ostatnich kilometrów do mety.

Po wspomnianym ostatnim noclegu obudziłem się z chwilowym brakiem świadomości tego gdzie się znajduję i co w ogóle tu robię.

Telepało niemiłosiernie, ale telepało już któryś dzień.

Ulewa zelżała, zacząłem znów jechać.

Napęd już zgrzyta od dłuższego czasu, a z nieba zaczyna znów nawalać deszczem.

Dojechałem do Zalewu Wiślanego i się przeraziłem.

Na wale, po którym jechałem wiatr zacinał deszczem z każdej strony.

Nie było nic widać. Ciemna odchłań dookoła mnie i zalane oczy od deszczu.

Miotało z lewa na prawą. Chciało zrzucić z wału.

Deszcze i wichura towrzyszyła mi przez 3 godziny.

Mijam Elbląg, trochę spokoju, wjeżdzam na pola, z daleka błyski i wiadra wody z nieba.

Kiedy ściągnąłem rękawiczki na mecie zobaczyłem dwa kalafiory.

Na nogach lekko przomoczone ochraniacze na buty. One dały radę.

Tylko przez niskie temperatury spałem w nich, jechałem w nocy i nad ranem.

Wynikiem tego były ogromne pęcherze na stopach. Akurat w miejscu nacisku na pedał.

Podsumowując, na siodełku nie bo dupa, na stojąco nie, bo dłonie i stopy.

Powoli zaczęły wyczerpywać się możliwości…

HALUCYNACJE i LECĄCA GŁOWA.

Kiedy postanowiłem nie spać, tylko przesypiać kwadranse na przystankach wiedziałem, że w pewnym momencie ze zmęczenia pojawią sie halucynacje. Miałem je w zeszłym roku na Wiśle.

Jednak tam zdażyło mi się to tylko raz, zaraz przed zaśnięciem w siodle.

Tutaj wiedziałem, w którym momencie muszę ogarnąć zasypianie i nie doszło do pełnego snu na kilka sekund.

Jednak ta ciągła walka była wykańczająca.

Dwie pierwsze noce jakoś pyknęły.

Zimno, niewygodnie, ale jak wstałem to tylko trochę dreszczy i temperatura wracała.

Jednak 3 nocy zaczęło się dziać coś dziwnego.

Przez wiatr nie mogłem spać już dłużej w altanie w Supraślu, więc ruszyłem dalej.

Wtedy pojawiły się pierwsze wichury. Wjechałem w ciemny las i się zaczęło.

Co chwilę widziałem kątem oka jakieś niewiarygodne rzeczy.

Krzaki zmieniały się w proste blaty stołów i altany. Pogięte drzewa w proste ściany domów.

Liście na drodze były gryzoniami. Nie raz przebiegały szybko przed kołem, musiałem się zatrzymać żeby zobaczyć czy zabiłem zwierze, a tam liść…

Fajnie gdyby się na tym skończyło.

Godzina około 3:30, ja widze pierwsze postaci w tym mrocznym lesie.

Kilku starych brzuchatych panów stojących co jakiś czas na poboczu.

Jakaś głowa wystaje z zarośli. Z korony drzew i przerwy między nim widziałem jakby jakaś ogromna postać mnie obserwowała.

W pewnym momencie patrzę i widzę w oddali kobietę z dzieckiem na rękach przy studni.

Była wyraźna, stała i patrzyła. Przejechałem obok niej widząc ją do końca.

Po chwili nie wytrzymałem tego wszystkiego.

Owinąłem się w folię i położyłem byle gdzie.

20 minut snu odpędziło te zjawy.

Wtedy myślałem, że tylko w nocy może mi się to przydarzyć. Jednak w dzień też się działo.

Nawet ładnie wyglądały chmury, które ciągle się ode mnie oddalały, ale z zapętleniem.

Patrzyłem tylko na postoju, bo mogły zakręcić w głowie.

Snu na rowerze nie było, jednak głowa leciała często. Źle wspominam Białowieski PN. Piękny teren, ale wlekło się niemożliwie. Chciałem zasnąć na chwilę, było przed południem, jednak ilość owadów nie pozwalała się zatrzymać nawet na minutę.

Do Białowieży dojechałem jako strzępek człowieka.

W ostatnią noc, kiedy walczyłem z wichurą i deszczem spadła mi głowa jakieś 50 razy.

Nieznośna sytuacja.

Do tego ciągle wydawało mi się, że już tu byłem, że już to robiłem.

Tak do samej mety.

A właśnie, meta…

Tu doznałem największego rozczarowania.

Bardzo długo jechałem sam. Sam musiałem sobie radzić z prawie całą trasą.

Pragnąłem spotkać kogoś uśmiechniętego na mecie, niestety nikogo tam nie zastałem.

Wszedłem do środka i widziałem tylko parę śpiących osób.

To był taki głuchy finisz.

Zero oklasków i gratulacji.

Koniec części pierwszej.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także