Wstając o 4:30 nad ranem nie wiedziałem jeszcze, że to była ostatnia noc w łóżku.
Po przebudzeniu rozejrzałem się po pokoju i chwilę nie wiedziałem gdzie dokładnie jestem.
Znów szybkie rozciągnięcie, chociaż bardziej przypominało to próbę wyprostowania się.
Jako że ogarnąłem harmider dzień wcześniej, nie miałem aż tyle do zrobienia.
Zjadłem śniadanie, brakowało mi strasznie kawy. Wychodzę przed ten pachnący minionymi latami domek
i przygotowuję się wśród komarów do jazdy.
Miałem małą obawę co mnie czeka, bo co z kim rozmawiałem, to straszył, jaka to druga połowa wyścigu jest ciężka. Jednak suche ubranie i co najważniejsze buty dobrze mnie nastrajały do jazdy.
Wyjechałem z labiryntu domków, spojrzałem na bar, który tak bardzo dnia poprzedniego poprawił mi humor i powrót na trasę.
Po przejechaniu kilku kilometrów był zjazd w stronę rzeki. Tam zaczęły się piękne, aczkolwiek ciężkie ścieżki. Natura przy rzece zrobiła się dość dzika.
Nocleg był niespełna 60 kilometrów od stolicy, więc czekałem aż w końcu ujrzę wysokie budynki z daleka. W końcu są! Jechałem w dziczy a za rzeką i lasami ukazała się metropolia.
Muszę przyznać, że to był fascynujący widok. Trochę na to czekałem. Ja w gęstych zaroślach i takie ułożone miasto przede mną. Naprawdę byłem pod wrażeniem tych kontrastów.
Po chwili miasto znikło gdzieś za zakrętem, a trasa prowadziła po na prawdę ładnych ścieżkach. oczywiście było tam dość mokro.
Jadą rozpędzony spojrzałem na nawigację, później przed siebie i ostro po hamulcach.
Ze zdziwieniem stoję na skraju skarpy i patrzę jak nagle ścieżka się urywa. Nawigacja pokazuję, że mam jechać dalej,
a tam po prostu rzeka i obok wydeptana świeżo ścieżka przez kolarzy, którzy jechali przede mną.
Po czasie do mnie doszło, że Wisła zabrała kawałek gruntu przez stan powodziowy niespełna 3 tygodnie wcześniej.
Przejechałem tą świeżą, jeszcze nie do końca wyjeżdżoną ścieżką i jadę dalej.
Taka sytuacja powtarzała się co chwila. Momentami rzeka zabrała około 3-4 metry gruntu.
Nie wiedziałem, że to tak działa. Że Wisła potrafi się tak wedrzeć w stały grunt.
Było to zachwycające, aczkolwiek również przerażające.
Od razu pomyślałem sobie jaką dobrą decyzją było niejechanie przez noc.
W ciemnościach takie nagłe zerwania ścieżki mogłyby być niebezpieczne.
Często przechodziłem, bo nie zawsze dało się przejechać, po ziemi która była spękana i nie dużo brakowało, żeby
się urwała razem ze mną.
Zbliżając się do miasta zaczęły się bardzo miłe i dobre ścieżki szutrowe. Jechało się tam wybitnie dobrze, chociaż ciągle miałem w głowie myśl o moim pękniętym łączniku obręczy z piastą.
W końcu wyjazd znad rzeki i od razu na wejściu pokazała się siła metropolii.
Później wjechałem na wał, ale już taki miejski, na którym można było poszaleć z prędkością.
Nawet mijałem dwóch ławkowiczów, którzy chyba wiedzieli, że jedziemy rajd i wiwatowali jak ich mijałem.
Było to bardzo miłe i przyjazne.
Dojeżdżam do centrum miasta i starówki. To było pierwszy raz, jak byłem w centrum Warszawy.
Bardzo mi się wszystko podobało, a zwłaszcza stare miasto.
Myśląc o dalszej bez stresowej jeździe zacząłem szukać serwisu rowerowego. Niestety nie wbiłem sobie lokalizacji
na licznik i jechałem z telefonem w ręku. Mijam sejm, czuję spojrzenie policjantów przed wejściem i zerkam na telefon gdzie mam skręcić. Nagle znikąd wyrósł mały krawężnik zamontowany tylko po to, żeby kierowcy nie omijali progu zwalniającego. To było idealne miejsce, żeby zaliczyć kolejną już mocną i niebezpieczną glebę.
Zahaczyłem o ten niewielki krawężnik, przeleciałem przez rower, uderzyłem o drogę a rower siłą rozpędu przeleciał nade mną. Buty się nie wypięły, tak że skończyłem leżąc bokiem z rowerem. Na szczęście nie było tam żadnego samochodu, bo leżałem prawie na środku drogi. Dwóch Panów idących po chodniku zaczęło komentować, że tak
to jest, że z telefonem w ręce jeżdżą i się rozbijają. W sumie to mieli racje, ale jak próbowałem wstać to powiedziałem głośno, że jeśli nie mają zamiaru pomóc, to niech stąd idą. Poszli.
Pozbierałem się, wszedłem na rower i byłem już blisko serwisu.
Dojechałem, oparłem rower przed sklepem i wchodzę. Widzę, że Panowie serwisanci dość mocno zajęci, każdy majstruje przy inny rowerze. Postanowiłem wyłożyć kawę na ławę i mówię, że jadę Wisłę i potrzebuje szybkiej naprawy.
Na szczęście takie serwisy zazwyczaj prowadzą pasjonaci kolarstwa i mój rower po chwili był już na stojaku.
Trochę to trwało, ale wyszedłem z lokalu z wymienioną szprychą i klockami hamulcowymi.
To była duża ulga psychiczna. Nie musiałem się już przejmować nierównościami.
Wróciłem na trasę rajdu i czym prędzej chciałem opuścić to wielkie miasto.
Słowo wielkie tu bardzo pasuje, gdyż zajęło mi to dość dużo czasu. Jeszcze postanowiłem coś zjeść, gdyż było już
po 13 a ja nie wiedziałem co mnie czeka dalej.
Po wydostaniu się z miasta, które w sumie bardzo polubiłem, zaczęły się wały, ale całkiem inne niż wcześniej. Gdyż były obrośnięte drzewami.
Pogoda po deszczach w końcu była znośna do jazdy. Jechałem nawet w długim rękawku, było dość rześko i można było odczuć dużą ulgę po poprzednich dniach.
Na tych wałach wiedziałem już, że będę miał dobry dzień.
Jak jechałem z niemalże uśmiechem na twarzy, zauważyłem w oddali jakieś małe stanowisko. Zatrzymałem się przy nim, a tam banany i uzupełnienie wody od pozytywnych ludzi. Pogadałem chwilę i morale już były naprawdę wysokie.
Kolejną miejscowością był Nowy Dwór Mazowiecki i Ujście rzeki Narew. Po mojej prawej stronie były piękne dworskie i mało spotykane ruiny zabudowań gospodarczych. Ciekawiłem się gdzie jest dwór, może za nimi, ale nie. Okazało się ze po drugiej stronie rzeki są przepiękne ruiny dworu, a raczej pałacu. Schody sięgały aż do rzeki i zrozumiałem, z jakim rozmachem i fantazją ktoś to sobie wszystko obmyślił i wybudował. Trochę serce ściskało,
że tego nikt nie odnowił, a po głowie chodziły myśli jak to musiało kiedyś wyglądać.
Później był objazd trasy i chcą być jak najbardziej fair chciałem szybko na nią wrócić. Mogłem jechać chwilę asfaltem, ale zdecydowałem się zjechać, niestety prosto w mokradła. Lekko zabłądziłem i w pewnym momencie nie wyrobiłem przez kałużą i włożyłem w nią nogę.
To było okropne, znów poczuć cały but w wodzie.
Nie dotarłem do trasy rajdu, musiałem się wracać przez te mokradła i znów mocny atak komarów.
Po pół godzinnej stracie wjechałem w ten sam asfalt co z niego zjechałem. Trochę się zlinczowałem w myślach za to
i postanowiłem wypić małe piwko. Sklep był na szczęście blisko, kupiłem i jadę dalej szukając dobrego miejsca. Mijam zawodnika, któremu strasznie trzeszczy łańcuch. Aż mnie zgięło jak to słyszałem. Dojechałem do ładnego miejsca, usiadłem nad rzeką i postanowiłem tam wypić piwko i poczekać aż ten zawodnik mnie minie.
Już z daleka było go słychać. Skończyłem przerwę i ruszam za nim z propozycją podzielenia się oliwką do łańcucha.
W końcu go dogoniłem, pytam czy ma oliwkę i zaproponowałem moją.
Chwilę stoimy i zaczynam dostrzegać, że skądś go znam. Po chwili zapytałem, „czy to nie Pana wyciągałem wczoraj
z kałuży?”. Okazało się, że to ten zawodnik! Roman z Rudy Śląskiej. Ten sam ze sklepu dzień wcześniej. To było bardzo miłe spotkanie, starszy ode mnie o jakieś 20 lat chłop ze Śląska, od razu jakoś swobodnie się gadało.
Był już wieczór, kiedy uznaliśmy, że jedziemy razem przez noc. Roman zrobił na mnie duże wrażenie, gdyż jechał na starym górskim rowerze z sakwami, a mimo to mieliśmy bardzo podobne tempo całego rajdu. Później się okazało,
że nawet nocował tam, gdzie ja, tylko w innym domku.
Jechało się razem bardzo dobrze. Zapadła noc jak dojechaliśmy do Płocka. Tam też byłem pierwszy raz i znów byłem zdziwiony, w jakiej pięknej miejscowości jestem.
Dojechaliśmy na rynek i mimo późnej pory udało nam się zjeść pyszną pizzę. W samym centrum była knajpa gdzie siedzieli ludzie. Roman poszedł zapytać, czy coś da się zjeść i mimo że już nie wydawali posiłków, właściciel zrobił
na pyszną, włoską pizzę z oliwą zamiast sosów.
Można tam było przygotować się do jazdy przez noc.
Ruszyliśmy zadowoleni, że spotkaliśmy miłego człowieka. Właściciel tej knajpy nawet zrobił sobie z nami zdjęcie, mówiąc, że jesteśmy niezłymi wariatami robiąc takie rzeczy.
Trasa w nocy trochę się ciągnęła, a głowa zaczęła lecieć w dół. Nie trwało to długo, jak postanowiliśmy się, chociaż chwilę zdrzemnąć na przystanku, obok którego właśnie przejeżdżaliśmy.
Było zimno i wilgotno, na przystanku jedna ławka. Podzieliliśmy się po połowie i zasnąłem na 15 minut ze zgiętymi kolanami. Okazało się to złym pomysłem.
Po przebudzeniu kolana tak bardzo mnie bolały, że nie mogłem wstać.
Morale były gdzieś na dnie, kiedy trzeba było wsiąść na rower i jechać dalej.
Zimno, mokro, nieprzyjemnie i trasa zjeżdża znów w tereny nadbrzeżne. Mimo że było tam ładnie, to było bardzo ciężko. Zaczęło się robić jasno, kiedy zmagaliśmy się z tym nieprzyjaznym terenem. W końcu wyjechałem na asfalt
i zostawiłem Romana trochę z tyłu, żeby dojechać do przystanku i coś zjeść. Nasza jazda się trochę różniła. Roman mógł godzinami jechać tym samym tempem, ja musiałem robić co jakiś czas przystanki, więc jechałem szybciej.
Głodny i zmęczony zatrzymałem się na przystanku, wyciągnąłem jedzenie i chwila odpoczynku. Dojechał do mnie kompan, chcemy ruszać dalej, aż tu nagle z mojej tylnej opony słychać syczenie. Złapałem kapcia lub jak to się po śląsku godo pane.
Okazało się, że w moją jakże cudowną oponę wbiła się igła z akacji. Powiedziałem Romanowi, żeby jechał dalej,
ja załatam dętkę i go dogonię.
Szybko zdjąłem koło wyciągnąłem zestaw do łatania i próbuję wycisnąć klej. Niestety wziąłem zestaw, który jeździł ze mną od chyba 3 lat. Klej był raczej plasteliną.
Nie miałem jak załatać tej dziury. Dętkę jak wspominałem zgubiłem podczas ulewy i zacząłem desperacko oglądać mapę czy nie zbliża się jakiś zawodnik. Niestety było dość wcześnie i wszystkie kropki stały w miejscu.
Minuty leciały i się dłużyły. Zrezygnowany i wkurzony na siebie za takie błahe błędy nagle zobaczyłem Romka.
Bardzo mnie to ucieszyło, ale zapytałem „Roman, co Ty tu robisz? Miałeś jechać dalej”. Odpowiedział tylko, że nie mógł mnie zostawić, po tym, jak pomogłem mu z kałużą i łańcuchem. To było niesamowicie pocieszające.
Pytam „dętkę masz?”, słyszę „mam”. Pytam „na prestę”, słyszę „nie”.
Dętka z wentylem samochodowym nie pasuje do obręczy z mniejszym otworem. Zaczynamy kombinować i w końcu załatałem dziurę taśmą izolacyjną od Romka.
Była godzina 6 rano i odczułem ulga, że mogę w końcu kontynuować jazdę po straconej godzinie, ale od razu widziałem, że będę miał bardzo mocne bicie przez takie łatanie.
Do najbliższego serwisu jakieś 60 kilometrów, więc nie uśmiechało mi się tak jechać, ale lepiej to niż siedzieć
w miejscu.
Kiedy mieliśmy już ruszać widzę że zbliża się jakiś zawodnik.
Okazało się, że to ten sam, z którym rozmawiałem na podjeździe w Kazimierzu i jadłem obiad w Puławach.
Mówię „Stary, zajebiście że jesteś, masz dętkę na prestę?”. Miał! W zamian za trochę oliwki do łańcucha dostałem ciut za małą, ale pasującą dętkę. Niestety opona nie chciała mi wskoczyć i miałem jednak lekkie bicie. To było dość upierdliwe.
Kontynuując podróż z Romanem wjechaliśmy w ciężki las na przemian teren i płyty betonowe.
Było tam naprawdę nieznośnie i zrobiłem się nerwowy.
Do Torunia jeszcze kilkanaście kilometrów. Chciałem tam jak najszybciej dojechać i znaleźć serwis rowerowy.
Ten las wydawał się nie mieć końca. Roman jechał tam znacznie wolniej ode mnie i musiałem kilka razy czekać.
W końcu postanowiłem odjechać mu, gdyż miałem w Toruniu kilka rzeczy do ogarnięcia. Cały czas jedziemy tą samą trasą, więc stwierdziłem, że z Romkiem jeszcze się spotkamy, niestety tak nie było.
Przed Toruniem były fajne ścieżki przy rzece i mimo bicia koła jechałem szybko i lekko.
Znów bardzo mi się podobało. Wjechałem, do którego miasta też nigdy nie zwiedziłem i byłem zachwycony.
Znalazłem serwis poza trasą i obrałem taktykę taką jak w Warszawie.
Czyli wchodzę i od razu mówię „Panowie, jadę Wisłę1200, mam problem z kołem”.
Po kilku sekundach pracownik serwisu już ogarniał moje bicie opony, a ja z właścicielem ucinam sobie pogawędkę
na temat rajdu.
Minęło kilka minut i wychodzę z budynku z nowym zestawem do łatania i idealnie wpasowaną oponą.
Zjadłem na mieście, rozejrzałem się czy nie jedzie gdzieś Roman i postanowiłem jechać dalej.
Minęło południe jak wyjechałem z miasta gdzie jednak miałem trochę przerw na jedzenie i inne sprawy.
Wtedy dostałem mobilizujący sms od Etyla, wariata z Koszęcina, który jeździ maratony po asfalcie. Mobilizacją
był ochrzan za postoje i że jestem już prawie na mecie, mam cisnąć.
Prawie na mecie, czyli około 300 kilometrów, ale pozytywnie to na mnie wpłynęło.
Taka reprymenda mogła do mnie trafić tylko z strony Etyla, który robił bardzo długie dystanse na raz. Ktoś inny mógłby mnie tylko zdenerwować.
Jeszcze tylko stacja, kawa do bidonu, gdyż długa jazda bez snu zaczęła trochę doskwierać.
Znów zaczęły się piękne długie podjazdy i zjazdy po szutrowych drogach. Wszystko to, co lubię. Był też przez chwilę deszcz, a raczej ulewa.
Mimo tych wszystkich ciekawych momentów zacząłem odczuwać, że mój organizm nie do końca radzi sobie
z brakiem snu.
Głowa zjechała mi kilka razy aż stało się najgorsze. Zasnąłem jadąc na rowerze…
Na szczęście po prostej szutrowej drodze.
Jechałem obok młodego pola kukurydzy. Powieki mi tak mocno leciały w dół, że w pewnym momencie miałem halucynacje. Zobaczyłem po lewej dwie małe postacie uformowane z liści kukurydzy. Po chwili zasnąłem na kilka sekund. Jechałem normalnie pedałując i spałem. Po tych kilku sekundach ocknąłem się i nie pamiętałem co się wydarzyło za mną.
Od razu mocno zahamowałem. Uderzyłem się dwa razy w twarz, wypiłem całą kawę z bidonu i zażyłem mocnej kaszubskiej tabaki, żeby się doprowadzić do normalnego stanu.
W nosie zakręciło, kawa zaczęła trochę działać i po kilku minutach mogłem ruszyć po tej najbardziej przerażającej sytuacji, jaką miałem na rowerze.
Na prawdę, to zaśnięcie przeraziło mnie bardziej niż nie jedno zepchnięcie do rowu przez mijanie kierowców na trzeciego. Pierwszy raz przeżyłem coś takiego i obiecałem sobie wtedy, że już nigdy nie doprowadzę się do takiej sytuacji.
Koniec części pierwszej jazdy trzeciej.
Chciałem pisać o całej jeździe, ale tekst byłby tak długi, że nikomu nie chciałoby się tego czytać.
Wrzucam co jest i obiecuję, że szybko napiszę ciąg dalszy.
0 komentarzy