Opis przejazdu Koszęcin – 404 km – Koszęcin

06.07.2024

Chciałem tym wyjazdem wrócić do swoich korzeni, czyli długodystansowej jazdy w nieznaną stronę z wymyślonym celem. 

Jest to w 100% kolarstwo romantyczne, bo nawet nie wziąłem ze sobą pulsometru. 

Jazda na czuja, z myślą, żebym sobie nie zrobił krzywdy, co często w przeszłości miało miejsce. 

Wyjazd zaczął się od przedwczesnej pobudki. Już o 5:00 nie umiałem zmrużyć oka. Za duża podjarka wyjazdem i decyzja, wstaje o półtorej godziny wcześniej. Posypane jakieś 5,5 godziny.

Na śniadanie jak to zwykle już bywa przed  ultra, Nudle Śląskie -BIO- razowe z błonnikiem.

O godzinie 8 wszedłem na gminę odebrać pozdrowienia od naszej Pani Wojt Anny Wojtala-Korzekwy dla mieszkańców gminy Deszczno i Koszęcina. 

Dokument trafił do specjalnie przygotowanej tuby, tak bym powiedział, średnio nadającej się na deszcz. 

Ruszam o 8:38 z Koszęcińskiego rynku mocno zdeterminowany. 

Głowa przepracowana, gorzej z resztą przygotowań. Kilka tygodni bez roweru nie zgrało mi się z tym wyzwaniem. 

Pierwsze 30 km z wiatrem w plecy i słońcem po szybkich odcinkach. Sama frajda z jazdy. 

Po wyjeździe z województwa śląskiego nagła zmiana pogody i pierwszy deszcz. 

Miałem okazję rozciągnąć się pod drzewami i wrzucić relacje.Odpoczynek w głębokim przysiadzie również mi służy. Od kilku tygodni staram się kilka razy dziennie przebywać w tej pozycji. Zbawienne to jest dla moich bioder i kręgosłup też ma okazję zluzować. 

Znów zbaczam z tematu, tak że można się szykować na długi tekst 😁

Wracając do trasy, było sporo asfaltu. 

Najwięcej na ścieżkach rowerowych. Ich było bardzo dużo i każda w większej odległości od jeździ. Podoba mi się ta infrastruktura. 

Od postoju zmienił się też kierunek wiatru. Zaczął więc z zachodu i od tej pory poruszałem się z czołowo-bocznym narastającym wiatrem.

Po 60 kilometrze zaczęły się gruntowe drogi. 

Póki co gładkie i przejezdne. Takie, do których jestem przyzwyczajony na „moim terenie”. 

Gładkie grunty zastąpiły asfalty różnej maści. 

Dużo było asfaltu „mozjakowego” czy też jak je też nazywam „gravelowego”. Były odcinki, które by mogły zawstydzi wyjazd z Koszęcina w stronę Cieszowy, bądź Drutarni. 

Boczne drogi prowadzony po małych miejscowościach. Wtedy uznałem, że aplikacja Komoot znów mnie nie zawiodła. Jadę po idealnej trasie. 

Jest pięknie, morale i samopoczucie wysokie. Kolana czasami tylko dawały o sobie znać. Chyba się umówiły, bo bolały na zmianę. Nie przeciążam, więc wszystko będzie dobrze. Kręcę dalej. 

Na 80 kilometrze wbijam do Byczyny raczyć się kawą i ciastem na rynku. Piękna miejscowość. 

Tubylcy mają też fajne pomysły 🙂

Żeby zrobić sobie to zdjęcie rozciąłem oponę, ale mleko załatwiło sprawę. 

Dalej było coraz ładniej. Trochę zapomniane miejscowości, kwieciste podwórka, ogólny spokój i cisza. Chyba że w moich słuchawkach, bo od rana raczyłem się starym punkiem i Brudnymi Dziećmi Sida 🤘🏻

Słucham każdego rodzaju muzyki, gardzę tylko Disco Polo. 

Co kilka miejscowości napotykałem na małe sklepy. Takie sklepiki których u nas już praktycznie nie ma. Za to nie było sklepów na Ż. 

Te sklepy są super, bo często można spotkać chłopów na ławce i trochę pogadać. Jazda solo wymusza u mnie później gadanie z kim popadnie, ale to też lubię 🙂

W Kępnie trafił się pierwszy słony posiłek. Praktycznie cały dystans na słodkim przeleciałem. Mdliło mnie niemiłosiernie. 

Najadłem się w opór i ruszyłem w kolejne eldorado bocznych asfaltów i małych wiosek. Zdawało się to nie mieć końca. 

Doprowadziło mnie to do Doliny Baryczy i miałem już za sobą 160 km. 

Na kilkanaście kilometrów wiatr się uspokoił, zaczynał się ciepły wieczór. Nastrój miałem bardzo dobry i chciałem już dojechać do półmetku. 

Zbliżając się do niego nadchodziła druga fala deszczu. Idealnie w tym miejscu zaczęło padać i musiałem zawrócić na pobliski przystanek. 

Po ponad pół godzinnym opadzie sytuacja zmieniła się o 100%. Zimno, mokro i wrócił wiatr. 

Nic tam nie wysiedzę, to ruszyłem w stronę zachodzącego słońca. Kilka razy jeszcze padało i musiałem się chować na parę minut. 

Zmieniła się również sytuacja z moimi kolanami. Prawe luz, ale lewe boli już cały czas. Wilgoć i chłód nie pomagały. Ból ten został już ze mną do końca trasy.

Mijam kolejne kałuże i w bucie czuję wodę. Nie było to bajoro, ale wystarczało żeby ciągle wychładzać stopy. Ochraniacze na buty to jedna z 3 rzeczy, których niestety ze sobą nie wziąłem. 

Wjeżdżam w trochę większą miejscowość i trafił się market. 

Na dworze grupka z piwkami, a mój rower tak średnio zabezpieczony. Pani pozwoliła mi zaparkować w sklepie. 
Dochodziła godzina 23. 

Ruszając spod sklepu wjechałem w ciemności. 

Zero samochód, ludzie we wsiach  pochowani, nigdzie żywego ducha. Tylko ja i noc. 

Uwielbiam ten stan. 

Kilka razy zjechałem z asfaltu, ale tutaj już nie ma szutrowych drug. Tutaj trawy, polne drogi. 

Od razu wróciły wspomnienia z Wisły1200 i Wschodu2021. 

CHASZCZORYyyyy….

Wypiłem energetyka i dość dobrze się bawiłem, zapominając o bólu kolana. O 1 w nocy kawa na stacji i panini. No lepiej być nie może. 

Na stacji było ciepło i sucho. Oglądałem zza okna jak wiatr szarpie pobliskie brzozy. 
Gdy zamawiałem jedzenie zauważyłem, że nie umiem szybko mówić. Górną wargą ze zmęczenia nie chciała się podnosić.

Wystygłem tam. Po wyjściu na zewnątrz zaczęło mnie telepać. 

11 stopni celsiusza byłoby bez wiatru. Odczuwalna raczej 6-7, odkryta przestrzeń i wiatr w ryj. Taki solidny z mocnymi podmuchami. 

Było mi wszędzie zimno, uszy odpadały. Królestwo za komin na szyję i długie rękawiczki. Z wszystkich kończyn uciekało mi ciepło. 

Przemieszczam się wolno i zaczynam czuć senności. Głowa stała się ciężka. Kiedyś kontynuowałem taką jazdę, teraz z córką nawet nie myślę tak ryzykować. 

Dojechałem do miasteczka Kiełczewo i zatrzymałem się na przystanku. 

Nie był to najlepszy przystanek na drzemkę. Widziałem po drodze jakieś sto lepszych przystanków, ale nie wiedziałem czy będzie kolejny. 

Ten był otwarty z dwóch stron i miał wysoko szyby zamocowane. Ogólnie mocno przewiewna konstrukcja. 

Położyłem się na ławce i przykryłem rowerem. Tak żebym przełożył rękę przez niego, żeby mi go nikt nie buchnął. Budzik nastawiony za 20 minut i w kimę. 

Budzę się i chwilę zajęło, żeby zrozumiał gdzie jestem. Wstaje, po czym dostałem drgawek. Skurcz mięśni brzuch i klatki piersiowej. Nie mogłem tego uspokoić, stałem tak kilkanaście minut i zacząłem się rozgrzewać. Zbliżała się trzecia, a ja nadal lekko sparaliżowany. 

Wsiadam na rower, może to rozjeżdżę. Dopiero po ponad pół godziny puściło. 

Sytuacja nadal daremna, bo wiatr nie ustawał i robiło się jeszcze zimniej. Kiedy dokulałem się do trzysetnego kilometra byłem wrakiem. 

Wyziębiony, głodny, ból kolana się nasilił. Musiałem trochę posiedzieć i nastawić się na resztę podróży. Optymistyczne było to, że słońce zaraz wyjdzie zza chmur i mnie ogrzeje. 

Trasa do tej pory była stosunkowo łatwa. Teraz będzie już tylko lepiej…

Nie było. 

Za to było dużo piachu. Po przerwie znów musiałem rozkręci mięśnie do działania. Wjechałem w las i droga zrobiła się piaszczysta. 

Z tymi piaskami walczyłem około 20 kilometrów. 
Jeszcze zza jednego zakrętu wyskoczyły mi 3 wilki. Przestraszyły sir cykania piasty, ale mam zdjęcie śladu. Pierwszy raz widziałem wilka z odległości 50 m. Piękne zwierzę 🙂

Wyjechałem na asfalt z nadzieją, że to jakiś wybryk mojej trasy. 

Tych wybryków było jeszcze sporo. Kilkanaście kilometrów na „tarce”. Później dowiedziałem się jak powstają takie muldy na drodze. 

To od ciężkiego sprzętu. Tylko u nas też jeździ ciężki sprzęt, a na całym południu ciężko spotkać takie muldy. 

Północna strona Polski jest cała w tarkach. Na Suwalszczyźnie i Mazurach to samo. Telepało tak, że poluzowało mi chyba wszystkie śruby w rowerze. 

Ból kolana na tych nierównościach się wzmagał. Takich polnych i leśnych dróg była masa. Były jakieś trawska wysoki, płyty ażurowe z zawalidroga, który mnie pół kilometra nie widział w lusterku. Jak dojechałem do DK3 to wzdłuż niej była ładna czarno droga. Z daleka gładka a w rzeczywistość z dużych kamieni. 

Kolejne kilometry wstrząsów i drgań. Miałem już serdecznie dość. Do mety 15 kilometrów. 

Wjeżdżam na asfalt i na szczęście już z niego nie zjechałem. Na dwie miejscowości od celu stanąłem w sklepie. Telefon rozładowany, a nie wjadę do Koszęcina bez możliwości zrobienia chociażby zdjęcia. Poprosiłem panią w sklepie o podładowanie. Kiedy zbierałem się do drogi zagadał starszy Pan i Pani. 

Bardzo miła rozmowa, kazali pozdrowić sołtysa Koszęcina, bo to bliska rodzina, a to do niego jadę. Wsiadłem na rower i uznałem, że muszę zapomnieć o tym co przeszedłem przez ostatnie 90 kilometrów. 

Puścić to chwilowo w niepamięć. Nie to powinno zajmować mi głowę. 

Już zaraz będę w Koszęcinie.

Trochę zmartwiony, że jest dzień pracy a sołtys – Arek musi rzucić robotę, bo ja mu coś tam przywożę. Trochę czułem, że robię kłopot, jednak nie potrzebnie. 

Ostatnia prosta, widzę tablicę z napisem Koszęcin, a obok grupka ludzi się krząta. Kiedy mnie zobaczyli rozciągnęli żółtą wstęgę i przywitali mnie jak zwycięzcę. 

To była najlepsza nagroda po tym co mnie spotkało. W życiu bym się nie spodziewał takiego przywitania.

Staliśmy tam i rozmawialiśmy. Poznawałem wszystkich i czekaliśmy jeszcze na chłopaka, który wyjechał mi na przeciw, ale się minęliśmy. 

Przekazałem prezent wykuty przeze mnie  dwa dni wcześniej. 

„Koszęcin pozdrawia Koszęcin”. 

Następnie przejechałem się po miejscowości. 

Czułem spełnienie. Dojechałem do końca i wjechałem na wał Warty. Stałem i patrzałem na okolice. Dobrze mi tam było. 

Arek z rodziną zapraszali mnie do domu i na noc, jednak trzeba było jeszcze dojechać na gminę z pozdrowieniami. 

Na moje szczęście, Arek okazał się być tak miły, że zawiózł mnie tam z rowerem na pace 🙂

W gminie również dużo życzliwości. 

Bardzo fajnie się siedziało, jednak nie spałem od prawie dwóch dni i zawsze wtedy mam silną potrzebę wrócić do domu. 

Niestety nie przyjąłem zaproszenia na noc, ale Arek zawoził mnie pod sam dworzec w Gorzowie Wielkopolskim. 

Spore miasto, na pewno bym się tam czuł zagubiony w tym stanie. 

Jeszcze obok gminy był paczkomat, do którego wysłałem ciuchy i rzeczy do przebrani. W pociągu otrzymałem wiadomość, że już mogę odebrać paczkę. 

Jazda do domu w bibsach to nie jest moje ulubione zajęcie, jednak po tym co mnie dobrego spotkało w Koszęcinie mogłem przymknąć na to oko. 

Nie sądziłem, że ten wyjazd będzie w takich skrajnościach, a już na pewno, że zostanę tak ciepło przyjęty. 

Z Arkiem bardzo miło się rozmawiało i zakolegowaliśmy się od razu. 

Rodzina Arka, która mnie przywitała to też już bliscy mi ludzie. Nawet wujka i ciocię znam. Jest pewnością, że odwiedzę ich i spędzę tam więcej czasu. 

To był jak zwykle za długi opis podróży. Sorki.  

Następny post ukaże się jutro z opisem Koszęcina i o moich motywacjach. 

Teraz już dziękuję za uwagę. 

Jeśli podoba Ci się w jaki sposób relacjonuje wyjazdy możesz (ale nie musisz) dołączyć do grona moich Patronów. 

Na pewno pomoże mi to w tworzeniu takich treści i zachęci do kolejnych szalonych pomysłów. 

Obecnym Patronom bardzo dziękuję za wsparcie 🙂

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także