Rowerowe wczasy z rodziną – powrót po samochód.

23.08.2023


Pięknie się jechało z rodziną i nie zamieniłbym tego na nic innego, jednak od wielu lat gra mi w duszy ultra. 

Nadszedł mój czas. 

Pobudka o 3:15. 

Sześciogodzinny sen tylko dwa razy przerwany.

Jak na moje wyjazdy to naprawdę dużo. 

Od razu robię kawę i wcinam pizzę z dnia poprzedniego. 

Zbieram manele i pakuję na rower. 

Godzina 4:00 ruszam. 

Pierwsze kilometry to jakaś tragedia. 

Jadę wprost pod silny wiatr. Ma tak wiać cały dzień…

Druga uciążliwość to mgła. 

Ogólnie jestem fanem mgły, ale ta była tak gęsta, że skraplała się na mnie i byłem cały mokry jak przy opadach. 

Do tego wszystkiego droga którą jechałem była remontowana. 

Czerwone światło co chwila i bardzo zła widoczność, jednak po siódmym postoju przestałem zwracać na nie uwagę. 

W nienajlepszym nastroju pokonuję kolejne kilometry hamowany przez wiatr. 

Po półtorej godziny jazdy mgła zaczyna schodzić, a mam średnią 19km/h…

Przecież ja tam nigdy nie dojadę w takim tempie. 

Dojechałem do miejscowości Darłowo i musiałem się napić espresso. 

Morale rosły z łyku na łyk. 

Kiedy ruszyłem dalej jechało się już lepiej. 

Słońce wzeszło i zaczęło robić się jakoś milej.

 

Poruszałem się raz na ścieżce, raz na jezdni. 

Nie było zakazu, a rowerzysta nie ma obowiązku po niej jechać, kiedy jest po drugiej stronie jezdni. 

Niestety nie wiedzą o tym wszyscy i kilku gamoni mnie strąbiło na pustej drodze…

Nie dość, że nie znają przepisów, to prują się w tych samochodach strasznie, bo przecież droga jest dla samochodów…

Jadę dalej, a wiele odcinków jest tych samych, co jechałem z dziewczynami. 

To było bardzo miłe. 

Tutaj był postój, tutaj nocleg, a tutaj płacz…

Mogłem powspominać i od razu zatęskniłem za dziewczynami. 

Zaczęło mi się dobrze kręcić, a kilometry wpadają jak szalone. 

Przed Mielnem byłem dość dobrze osłonięty od wiatru. 

Prędkości powyżej 30 km/h zaczęły mnie przekonywać, że to jednak nie będzie trwało wiecznie. 

Wjeżdżam do Gąsek, gdzie mieliśmy nocleg. Miło wspominam to miejsce. 

Mimo, że nie wyglada tam zbyt atrakcyjnie, to jedliśmy tam mega dobrą pizzkę i spaliśmy w bardzo dobrym hotelu. 

Zrobiłem sobie tam krótką przerwę i wiedziałem, że kolejne odcinki znów są wśród drzew. 

Zacząłem naprawdę mocno cisnąć. 

Dojeżdżam do połowy dystansu tego dnia (106km) i miało to miejsce przed Kołobrzegiem. 

Turbo ochota na kolejną kawę i może jakiś goferek wpadnie?

Nic bardziej mylnego. 

W mieście o 9 jeszcze większość rzeczy zamknięta, a przynajmniej na mojej trasie. 

Postanowiłem zjeść coś na szybko i trafiła się restauracja, gdzie można jedzenie zamówić z samochodu. 

Mi udało się to zrobić z pozycji siodełka, ale Pani była zaskoczona i trochę sobie pożartowaliśmy. 

Byłem pierwszym takim klientem w jej długiej historii pracy. 

Ciagle myślałem o kawie, ale dopiero trafiła się na 127 kilometrze w miejscowości Rogowo. 

Zostało 85km, jest 10:00. 

Myślałem, że to będzie już formalność. 

Niestety moja trasa odbiła od lini brzegu i zacząłem jechać do starej miejscowości Trzebiatów. 

Tam mocno odkryta przestrzeń i silny wiatr. 

Poskładało mnie tam strasznie. 

Średnia zaczęło spadać, jak moje siły. 

W końcu dotarłem i odbicie w lewo znów w stronę wybrzeża. 

Po stracie sił ciężko było się rozkulać i zaczęły się kolejne remonty. 

Zaczęło się robić również gorąco. 

Znów przestałem zwracać uwagę na te utrudnienia i pocisnąłem kilka razy poboczem. 

Trafił się również sklep jaki pamietam z dzieciństwa. Z resztą w tych małych miejscowościach czas stanął bardzo dawno temu.

Krótki postój na regenerację i jadę dalej z zamiarem nie stawania już do samego końca. 

Kiedy zbliżyłem się do morza zauważyłem na skrzyżowaniu kolarza. 

Starszy chłop na karbonowej szosie ubrany w obcisłe ciuchy. 

No w końcu mi się trafił ktoś na zmiany!

Gdy ruszył w tym samym kierunku co ja, zagadałem czy mnie podholuje. 

Zgodził się, jednak był tak drobny i wąski, że nie było opcji się za nim w pełni schować. 

W końcu jechaliśmy obok siebie i pogadaliśmy trochę. 

Był zdziwiony, jak mi dobrze idzie jazda na 175 kilometrze. 

Ja też byłem zdziwiony. Ciagle wysoka prędkość. 

Jechaliśmy tak kilka kilometrów i się pożegnaliśmy. 

Udałem się do miejscowości, gdzie mieliśmy niedaleko pierwszy nocleg. 

Fajnie wyszło, że trasę naszego jednego dnia robiłem około 2 godziny, a jedną zrobiłem nawet w 1,5. 

No dobra. Jestem na finiszu. 

Teraz już będzie z górki…

Woliński Park Narodowy jest fenomenem nad morzem – są tam górki. 

Podjechałem kilka razy i już marzyłem, żeby się to skończyło. 

Nie miałem już sił. 

Kilkanaście kilometrów wcześniej zaczęło brakować mi mocy. 

Na szczęście żelki, które mam zawsze przy sobie podratowały sytuację. 

W końcu są Międzyzdroje. 

Mijam szybko miejscowość, chwila wytchnienia na stacji i jadę na ostatni podjazd pod miejscowość Lubin, gdzie jest zaparkowany samochód. 

Kiedy tam dojechałem byłem totalnie zlany potem. Niestety było tam jakieś 1000 komarów na metr sześcienny…

Nie potrafiłem załadować roweru, tak kąsały. 

W końcu wsiadam do samochodu i uciekam. 

Żarły jeszcze przez jakiś czas i ustało. 

Tankuje na stacji i zamawiam burgera. 

Przejechałem 212 km w około 10 godzin z czego samej jazdy było 8:51. 

Byłem dumny, że tak mało przerw zrobiłem, ale nogi zaczęły boleć. 

Przez pozycję w samochodzie ciągnęły mnie strasznie łydy. 

W samochodzie drogi na 3 godziny, jednak musiałem stanąć po drodze i się trochę rozciągnąć. 

Tak naprawdę w samochodzie nogi mnie bardziej bolały niż na rowerze…

Kiedy dojechałem do celu dziewczyny czekały już na balkonie ♥️

Wieczorem tylko pierogi i spać. 

Po tych 6 dniach potrzebuję regeneracji…

Nie usiądę w tym tygodniu już na rower. 

No chyba, że będzie jakaś sytuacja wyjątkowa 😉

Koniec.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także