Ujście Liswarty i powrót Wartą.

25.10.2021

Niedzielne 180 ciężkich kilometrów.
Złożyło się na to kilka rzeczy.
Pierwsza to późny wyjazd.

Miałem ruszyć już o 6:30, jednak gdy zobaczyłem warunki na zewnątrz, to przełożyłem start o 2 godziny.
Mimo że mam za sobą treningi przy -14 stopniach, to najwidoczniej mój organizm jeszcze się nie przestawił na zerowe temperatury.
Efektem tego była chęć odrobienia strat czasowych i jak to już zwykle bywa, ruszyłem za mocno.
Po drodze miał do mnie dołączyć ziomuś Piczu ✌️

Udało nam się spotkać za Kłobuckiem i dalej z wiatrem ogień w korby.
Dojechaliśmy do miejscowości Kule, gdzie jest ujście Liswarty do Warty.

Tam się pożegnaliśmy i ruszyłem wzdłuż Warty.

Kolejnym czynnikiem, który mnie tak wykończył to teren.
Jechałem po własnym wytyczonym śladzie, gdzie trzeba było sprawdzić dużo dróg.
Niestety niektórych nie było…
Jak to zwykle bywa na takich wyjazdach, trafiło się dużo łażenia po chaszczach.
Na odcinku 70 km wylądowałem kilka razy pośrodku niczego. Przedzieranie się przez krzaki z rowerem potrafi zmęczyć.
Dorzucając do tego kilka bardzo piaszczystych odcinków, otrzymamy mieszankę wybuchową.

Teraz trochę mojej głupoty.
Władowałem w opony ponad 2 bary ciśnienia, bo wiedziałem, że początkowo będzie dużo asfaltu na dojeździe do ujścia.
Tam miałem zniżyć ciśnienie do mojego odpowiedniego, czyli 1.6-1.8 bara.
Niestety tego nie zrobiłem…

Sam nie wiem czemu.
Wytelepało mnie niesamowicie.
Na tych przyrzecznych nierównościach myślałem, że zwariuję.
Mimo to nie zniżyłem ciśnienia… niezły ze mnie kret.

No i wisienka na torcie wczorajszej męki, czyli wiatr, którego miało nie być.
Po tygodniu wichur wiatr zależał i na wykresie wyglądał bardzo łagodnie.
Wiało z południa na północ.
Nie było podmuchów, tylko stały, niby słaby wiatr.
Niestety dał się mocno we znaki.
Czułem, jak mnie hamuje i odbiera moc, a byłem już mocno zmęczony.

Dojeżdżając do miejsca, w którym ostatnio rozstałem się z Wartą, uznałem, że nie ma co się zarzynać.
Zmieniłem plany i postanowiłem wrócić jak najszybciej do domu, czyli jeszcze ponad 50 km.

Jechałem przez Częstochowę, gdzie wszedłem do restauracji, w której nie wypada jeść sportowcom.
Zamówiłem, odebrałem, usiadłem blisko drzwi i jem.
Co chwila ktoś wchodzi i czuję podmuch zimna.
Kiedy dokończyłem posiłek i wyszedłem na dwór, to mnie zaczęło telepać.
Do domu jeszcze 32 km już po zmroku.
Wykończony tym wszystkim jakoś dojechałem do celu.

Trasę skróciłem o 40 km.
Chyba bym jechał do tej pory…
Na szczęście były też plusy tej wyprawy.
Największym była przyroda w jesiennych barwach.
No można oszaleć od tych kolorów 🍁
A przynajmniej na mnie tak działają 🙂


Cieszyłem się również spotkaniem z Dawidem, chociaż jeździmy za szybko i długo ono nie trwało 😉
Miłego oglądania i do następnego wyjazdu, czyli za tydzień, bo mam urodziny 😀
A jak urodziny, to tylko na rowerze.

Pozdro.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także