Ultra maraton Wschód 2021 cz.2

31.08.2021

– czyli 1420 kilometrów trasy po różnego rodzaju nawierzchniach.

Część 2 – Radość i determinacja.

NASTAWIENIE.

Zaczęło się naprawdę dobrze.

Od samego początku byłem w dobrym nastroju. Ten stan utrzymywał się przez większość trasy, mimo wspomnianych wcześniej uniedogodnień.

Odkąd zapisałem się na wyścig byłem zdania, że to moja kulminacja sezonu.

Cały wysiłek przez 8 miesięcy był nastawiony na ten dzień, więc wszystko wrzało.

Przygotowałem się dobrze, mimo przestrzelenia formy. Moim zdaniem, gdybym startował około miesiąc wcześniej, byłoby idealnie.

Nic to, bo nie o samo przygotowanie fizyczne tutaj chodzi.

Przekonałem się o tym już drugi raz, że głowa na ultra jest kluczowa.

Głowa czytaj nastawienie i determinacja.

Byłem w pełni przygotowany psychicznie. To pokłosie doświadczenia zdobytego na Wiśle rok wcześniej.

Dobra, dobra, nie było tak idealnie…

Pierwszy dzień z otarciem zadu mnie uświadomił, jaki szykuje się wpierdziel. Lekka załamka.

Drugi dzień z zaciśniętymi zębami i dochodzę (w sumie dojeżdżam) do momentu, w którym godzę się z bólem.

Rok wcześniej poszło mi lepiej, może przez to, że wtedy więcej miejsc bolało i trzeba było się bardziej odizolować.

Jednak przekroczyłem tę granicę bólu i na dłuższy czas wyluzowałem.

ŚWIAT JEST MAŁY.

Tuż przed drugą nocną jazdą, kiedy delektowałem się kawowym szotem w miejscowości Kodeń usłyszałem znajomą mi dobrze melodię.

Po niedługim czasie zorientowałem się, że to utwór wykonywany przez Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk”, z którym jestem dość zżyty z racji mieszkania kilkudziesięciu metrów od siedziby, czytaj pałacu.

Najpierw myślałem, że to z uchylonego okna dobiegają dźwięki telewizora. Jednak w miejscowości była rozstawiona scena i okazało się, że ziomeczki z Koszęcina właśnie dają popis na scenie.

Od razu tam ruszyłem. Podjechałem pod scenę i poczułem się jak w domu.

Występ właśnie się zakończył, gromkie brawa od publiczności, a ja naprzeciwko sceny skaczę i wołam KAROLINA!!!

Na szczęscie mnie rozpoznała. Dostałem kopniaka na drogę i z uśmiechem na twarzy ruszyłem w całonocną jazdę, żeby zdążyć na prom o 5:00.

Gdybym przejeżdżał pół godziny później, to nie doszłoby do tego zaskakującego spotkania. Był to 510 kilometr trasy.

JA ULTRAsem?

Wracając, to kiedy pogodziłem się z bólem było już popołudnie. Od tego dnia, po sam koniec jechało mi się najlepiej w godzinach od ok. 15, do mniej więcej północy.

Nocna jazda była znośna, a poranki to tragedia.

Codziennie wiedziałem, że po południu zacznę hulać.

Za każdym razem czułem się, jakbym dopiero wszedł na rower.

Energia i entuzjazm niosły mimo bolącego tyłka.

W trzecim dniu, kiedy to opuściłem Białowieżę czując się jak gówno, zaczęła zbliżać się moja pora.

Z głębokiego dramatu znów pojawiła się radość.

Był długi podjazd chwilowo z wiatrem, sklep na szczycie (jedyny na 150 km trasy) i piękne tereny przybiałoruskie. Stare, drewniane wsie i drogi z polnych kamieni przeplatane szutrami.

Wtedy wpadłem w tryb nieśmiertelności i czułem, że nie ma żadnych granic, że już nic mnie nie zatrzyma. Głowa otwarta, wszystkie blokady zwolnione.

Późniejsza noc w Supraślu trochę mnie sprostowała, ale dobrze wiedziałem co się dzieje.

To bycie ultrasem towarzyszyło mi do samego końca.

TOWARZYSTWO.

W Czwartym dniu dodatkową motywacją była ucieczka i pogoń. Pogoń za Karolem, ucieczka przed Adim.

Wtedy jeszcze się nie znaliśmy. Na stacji, gdzie dość długo dochodziłem do siebie po kilku godzinach głodu poznałem jednego i drugiego.

Spotkaliśmy się ponownie już na Suwalszczyźnie pod koniec dnia, akurat znów przy posiłku.

Postanowiliśmy jechać razem. Ulżyło mi bardzo, gdyż po ostatnich halunach nie chciałem jechać kolejnej nocy samemu. Zwyczajnie bałem się powtórki z rozrywki.

Wiatr pod koniec dnia lekko zelżał, a my ciśniemy przez tę szutrową krainę. Było tam przepięknie… chyba najładniej z całej trasy.

Zakochałem się w tej okolicy – muszę tam wrócić.

Zapadł zmrok, a naszą ambicją było dojechać do miasta ze stacją.

Tylko po drodze wjechaliśmy na łąkę z dużą ilością wylanej gnojówki.

Ładnie nas ochlapało z każdej strony i nie ma co się oszukiwać, śmierdzieliśmy niemiłosiernie.

W okropnym chłodzie dojechaliśmy do miejscowości Gołdap.

Na stacji jeszcze niczego się nie spodziewali, aż nagle wpada trzech nocnych jeźdźców z niecnym planem naładowania baterii i ewentualnym krótkim snem.

Pani zza lady od początku coś się nie podobało w naszych zmęczonych i uśmiechniętych twarzach.

Kiedy ogarniała gazety niedaleko nas, doszedł do niej ten zapach swojskości, który przynieśliśmy ze sobą.

Zakręciło jej w nosie, lekko otrzęsło i od tamtej pory oczekiwałem nieuchronnie zbliżającej się wyjebki z ciepłego lokum.

Coś tam zmrużyłem oka, ale niezadowolona krążyła i hałasowała. Pojechaliśmy na drugą stację, na kawę. Było tak cholernie zimno, że kolejna Pani, tym razem miła (chyba wywietrzeliśmy) mówiła, że nie pamięta takiego chłodu w sierpniu.

Wtedy uciąłem kawałek folii nrc i owinąłem sobie kolana. Ruszyliśmy z Karolem dalej.

Wspólna jazda była ukojeniem.

Oboje byliśmy wycieńczeni i z nogi na nogę jechaliśmy opowiadając sobie kto, jakie haluny przeżył – niezapomniane chwile.

Jechaliśmy razem do dwusetnego kilometra przed metą.

Chwilę wcześniej zaraz przy samej granicy z Ruskimi zdrzemnęliśmy się w środku dnia na kawałku bruku, który był mało uczęszczanym skrzyżowaniem.

Rowery rzucone byle jak, kask metr ode mnie, okulary z drugiej strony i leżymy na plecach z rozłożonymi rękami.

Po kilkunastu minutach spania obudzili nas Panowie w samochodzie, którzy mogli pomyśleć, że zostaliśmy rozstrzelani… Zbieraliśmy się w ciężkim amoku.

Kiedy się pożegnaliśmy, wybiła moja godzina.

W nogach 1200 km, a ja cisnę jabym wystartował w krótkim wyścigu.

Teren bardzo ciekawy z odcinkami specjalnymi. Tam poczułem prawdziwą przygodę. Było wymagająco i technicznie, a w głowie wiatr. Szło naprawdę dobrze, aż dojechałem do 150 kilometra. Zaczął się deszcz i zapadł zmrok. Resztę znacie z części pierwszej…

…ale zaraz, zaraz… To miał być pozytywny post!

PODSUMOWANIE.

Ten ultramaraton był wspaniały z punktu widzenia zapalonego rowerzysty.

Człowiek odłącza się od rzeczywistości i wpada w kilkudniową kolarską przygodę, gdzie najważniejsze to zrealizować swój plan.

Determinacja i upór w dążeniu do celu są tak mocne, że zaczyna pomijać podstawowe potrzeby życiowe.

Kilkudniowe zmaganie się z najtrudniejszym wyzwaniem, jakie sobie zgotowałem na rowerze (i chyba ogólnie w życiu), nauczyło mnie co znaczy być ultra maratończykiem (jakkolwiek to brzmi).

Jakie myśli i jaka pewność siebie w dążeniu do celu występują.

Nie zapomnę o tym.

To jest mój wyznacznik na nadchodzący sezon.

Chcę startować i dawać z siebie wszystko.

Imprezę uważam za bardzo udaną, jeśli się przymknie oko na parę rzeczy 😉

Na trasie spotkałem niewiele osób, ale zawsze były przyjazne i pozytywnie nastawione.

Jak już wspominałem, niczego nie żałuję.

Niech koło będzie z Wami.

Koniec części 2, ostatniej.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także