Wisła1200 druga część trzeciej jazdy „kończmy to szaleństwo”.

08.08.2020

No dobra, sytuacja po zaśnięciu wydawała się już ogarnięta.
Jechałem dalej i widzę przed sobą piękny podjazd, obok jakaś miejscowość z zamkiem na szczycie.

Po wjechaniu trasa skręciła na szuter i była to droga dojazdowa do góry Św. Andrzeja.

Obok tej małej górki była ścieżka w gęstwinę, a tam bardzo mocny zjazd. Ogólnie teren był tak uformowany,
że zjeżdżając od razu rozpędem można było podjechać pod kolejną górkę. Trochę się to ciągnęło, bawiłem się tam bardzo dobrze.

Morale były tak dobre i wysokie, że wtedy postanowiłem dojechać do mety bez nocowania. Jechało się wybitnie dobrze i nie czułem tego prawie tysiąca km za mną. Do mety zostało około 250 km.

Wtrącę tu tylko, że na takim rajdzie zaczyna się robić dziwne rzeczy na rowerze. Z moich ulubionych to taniec,
żeby ręce miały jakiś ruch i mycie wiśni oraz jedzenie je przy prędkości ponad 30 km po asfalcie…

Dojeżdżam do miejscowości Chełmno i zaczyna się mocno chmurzyć. Postanowiłem coś zjeść przed dalszą drogą i wtedy zaczęło lać. Co prawda schowałem się pod drzewem na ryku, ale niewiele to dało.

Po zjedzeniu i ulewie ruszyłem dalej. Przede mną był długi szybki wał prowadzący z Chełmna do Grudziądza. Mimo szybkiej jazdy ciągną się długo i zaczął mnie nudzić.

Nagle jest, zjazd i dziwny podjazd w Grudziądzu przez jakąś budowę.
Później piękny teren na rzeką i trafiam do miejsca opisanego „Wisła Singletrack”.
Okazało się, że ekipa rowerowa z Grudziądza udostępniła swój singiel. Pierwszy raz byłem na takiej trasie głównie dla górskich rowerów i było cudownie.
Śmigałem po tych górkach, szybki zjazd, nagle podjazd, skręt, znów z górki i mały korzeń.

Tak niefortunnie na niego najechałem, że przeleciałem przez kierownicę, po czym rower dwoma lemondkami wbił mi się w plecy. To była ostatnia, a zarazem najgroźniejsza gleba tego rajdu.
Na szczęście długi, bo ponad 7-kilometrowy singletrack dostarczył mi tyle adrenaliny, że w ogóle tego upadku nie odczułem. Po wyjeździe z trasy spotkałem jednego z kolarzy z Grudziądza, który odprowadzał Wiślaków przez miasto. Bardzo miła rozmowa i przepiękne miasto. Grudziądz chyba najbardziej pozytywnie na mnie wpłynął. Najpierw singel, później przez stare miasto położone na wzgórzach i znów szybki singel na koniec. W międzyczasie przejechaliśmy również przez ruiny jakiś starych budowli.

Pożegnałem kolegę, który po pół godzinnej rozmowie był zdecydowany, że za rok startuje.

Z miasta zjechałem w stronę rzeki i była ona tam już naprawdę ogromna. Tereny nadrzeczne również.
Jechałem po równych ścieżkach w jednym z najpiękniejszym miejscu na trasie. Przyjemność była tak duża, że w ogóle przestałem czuć, jakikolwiek ból.

Po tych ścieżkach wjazd na wały i to były najładniejsze wały z całej trasy. Jechałem po prawej stronie rzeki. Wał był tak wysoki, że sięgał chyba na 10 metrów bardzo stromym zboczem z prawej, a łagodnym i długim po lewej. Wyglądał imponująco.

Zaczęło zachodzić słońce, a ja delektowałem się widokami. Po stronie rzeki były puszczone krowy i konie luzem.
To była niezła sielanka.

Zapada zmrok, a mi już jakiś czas temu skończyło się jedzenie i picie. Spojrzałem na mapę, a tam kolejna miejscowość na trasie to Gniew. Byłem jeszcze dość daleko.

W końcu dojechałem do mostu, przejechałem na lewą stronę rzeki i widzę tą piękną, niewielką mieścinę. Myślę sobie, że zaraz tam dojadę. Niestety zmęczenie i sen znów się uaktywniły. Było już około północy, kiedy trasa zjechała na łąki pod Gniewem. Tam trasa zatoczyła duże koło. W dzień byłaby to przyjemność, ale w nocy było tragicznie. Dość ciężki teren i ciągły widok miejscowości, do której już tak bardzo mocno chcę dojechać.

Kiedy niemal znów zasypiałem na siodle usłyszałem szczekanie dużego psa. Nie było żadnego ogrodzenia nigdzie, wszędzie ciemności i coraz głośniejsze szczekanie.
W moment się obudziłem i zacząłem stamtąd uciekać.
W końcu dojechałem do Gniewu, lekko zgniewany.
Kolejna piękna miejscowość. Wiedziałem, że jest tam stacja benzynowa i że zaraz napiję się ciepłej herbaty i coś zjem. Wcześniejsze łąki były tak wilgotne, że byłem cały mokry.

Postanowiłem przespać się 15 minut i jechać dalej, jak nagle przyjechał pod stację inny zawodnik i zaczęliśmy rozmawiać.
Widzieliśmy się wcześniej w Chełmnie, na imię miał chyba Jurek i przekonał mnie, żebyśmy się gdzieś kimnęli na godzinę i ruszyli jak się zacznie robić jasno. To było jakoś po 2 w nocy jak szukaliśmy noclegu. Nie było żadnego przystanku i w końcu zauważyłem sklep biedrę.

Za sklepem widziałem kilka palet. Każdy z nas rozłożył sobie po dwie, okręciłem się w folią nrc i w sen. Niestety przez około godzinę jedynie trząsłem się z zimna, może zmrużyłem oczy na jakieś 10 minut.
Budzik zadzwonił o 3 i zaczęliśmy się zbierać. Było potwornie zimno i wilgotno.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy zacząłem czuć się z powrotem jak człowiek.
Kiedy wyszło słońce dojechaliśmy do kolejnej stacji benzynowej i postanowiliśmy doprowadzić się do jakiegoś stanu. Kawa, jedzenie, toaleta i zeszła nam godzina.

W końcu ruszamy wprost na legendarne już „łąki pod Tczewem”. Trochę się o nich nasłuchałem i faktycznie, były koszmarne. Taka kulminacja całego rajdu. Niesamowicie mokro i nierówno.

Na szczęście jechaliśmy we dwoje i rozmową można było odwrócić uwagę, inaczej bym klnął jak szewc.
Do mety było już stosunkowo blisko, bo kilkadziesiąt kilometrów, ale dłużyły się one niesamowicie.

W końcu jest! widać, że mocno zbliżamy się do ujścia. Dojechaliśmy na skraj rzeki i idziemy po kamienistym brzegu. Tam już jechać się nie dało. Trzeba było dojść do barierki przed ujściem i zawrócić. Gdy zobaczyłem rzekę wpływającą do wydawałoby się bezkresnego morza odczułem ogromną ulgę i szczęście. Było to niemalże doznanie duchowe. Jechałem wzdłuż tej największej w Polsce rzeki od samego źródła i w końcu jest morze.

Doszliśmy do barierki, zdjęcie, krótka pogawędka i patrzę na zegarek. Już widać, że prawdopodobnie uda mi się zrealizować założenie jazdy poniżej 120 godzin.

Od ujścia do mety zostało jeszcze ponad 25 km.

Stwierdziłem, że to już będzie łatwe, tak sobie przejechać ten kawałek na luzie. Niestety organizatorzy postanowili przypomnieć na sam koniec, że jedziemy jeden z najtrudniejszych rajdów w europie i wpuścili nas na płyty betonowe. Przez kilkanaście kilometrów znów odechciało mi się żyć.

W końcu jest miasto Gdańsk, jakaś rafineria, tereny przemysłowe smród i słońce.

Wjeżdżamy w centrum i po jakimś czasie jest meta. Szczerze mówiąc byłem bardziej szczęśliwy przy ujściu niż na mecie. Jednak odczułem dużą ulgę.

Dostałem brawa, medal, koszulkę finiszera, pierogi i piwko.

Gdy jadłem poczułem, że ciężko będzie nie zasnąć. Byłem wtedy ponad 50 godzin bez snu i przejechałem 580 km
od ostatniego noclegu. Sen był nieuchronny. Zacząłem szukać szybkiego powrotu, ciągle zasypiając. Gdzie bym nie usiadł, zasnąłem. Nie potrafiłem się skupić i postanowiłem jechać na dworzec. Tam okazało się, że dwa najlepsze pociągi nie przewożą rowerów. Panie w okienku były jakieś niemiłe. Później znów szukałem na własną rękę, ale sen nie odpuszczał. Na moment zasnąłem nawet na stojąco.

Zdecydowałem ostatni raz spróbować na dworcu. W okienku jakiś Pan, podchodzę i mówię „proszę mi pomóc się stąd wydostać”.

Pan raz-dwa znalazł połączenie przez Poznań z 3-godzinnym postojem w tym dziwnym mieście.
W Lublińcu byłem przed 2 w nocy, na szczęście Marcin przyjechał po mnie samochodem. Nie byłbym w stanie wrócić już na rowerze.

Tak wyglądała moja przygoda na najdłuższym wyścigu w Polsce.
Było potwornie ciężko, ale drugą część trasy była dla mnie lepsza i ciekawsza. W sumie to zrobiłem ją na raz i najlepiej to wspominam.
Teraz najważniejsze pytanie, czy pojadę w przyszłym roku?

OCZYWIŚCIE, że TAK! Z zamiarem przejechania trasy poniżej 100 godzin. Wiem, że się da.

Kilka dni po rajdzie zacząłem oglądać zdjęcia i okazało się, że przez 1000 km jechałem na źle ustawionym siodełku. Było za bardzo wysunięte do tyłu, a moja rama i tak jest za duża na mnie.
Podejrzewam, że połowa bolączek mogłaby zniknąć na odpowiednim rowerze.

Coś z tym zrobię.
Na rajdzie zauważyłem również że bardzo obciążam nogi niską kadencją. Takie optymalne tempo to 90 obrotów
na minutę. Już na Wiśle tego pilnowałem, a teraz będę cały czas doskonalił technikę jazdy.

Tymczasem dziękuję za wytrwanie do końca i niech koło będzie z Wami 🙂

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także