Wisła1200 – jazda pierwsza „Ból i cierpienie”.

19.07.2020

Zaczęło się nie po mojej myśli i tak naprawdę nie wiedziałem w co się pakuję…

Zacznijmy od startu pod Baranią Górą. Schronisko Przysłop, ja jak zwykle lekko spóźniony próbuję dopchać resztę niezbędnych rzeczy w bardzo małą powierzchnię ładowną, jaką sobie zaserwowałem, żeby jechać „na lekko”.
Szybkie jedzenie wśród oczekujących zawodników i dźwięki startujących kolarzy co 5 minut. Na stole 4 filiżanki kawy, jedna do wypicia, trzy do bidonu.

Zbliża się 11:20 i jestem już na starcie, którego tak długo wyczekiwałem. W końcu słyszę „jedziecie”.
Pierwsze kilometry po górach, na szlaku którym jechałem dwa miesiące wcześniej.

Później świetne zjazdy po szutrach i kamieniach, gdzie potwierdził się dobry wybór opon. Bawiłem się przednio, pamiętając, żeby nie forsować się przy zamiarze jechania w nocy.

Po szlaku przyszedł czas na Wisłę i Ustroń, jakoś nie przepadam za tymi miejscowościami, chyba przez turystów.
Na razie trasa prowadziła ścieżkami szutrowymi, nie zapowiadając pogromu, który zaraz się zacznie.
W najgorętszą porę dnia dojechałem do zalewu w Goczałkowicach. Jadąc przez łąkę ukazał się pierwszy wał. Niestety nie był to jeden z wałów, o których wcześniej słyszałem.
W wysokich trawach kumulował się gorąc z wilgocią. Gdy tylko lekko zawiało, nagle unosiło się powietrze, które
aż kuło jakimiś 50 stopniami Celsjusza.

Na wale była najbardziej nierówna ścieżka, jaką jechałem w życiu. Wytrzęsło mnie niesamowicie, sklnąłem to miejsce strasznie. W końcu dojechałem do innego zawodnika, który mówi, że jeszcze jakieś 20 minut i się uspokoi. Faktycznie zjechaliśmy z wału na tory, jazda po kamieniach i nagle mega piękny i jeszcze bardziej mokry las. Muldy, kałuże, zwalone drzewa, zalewiska, to wszystko trwało kolejną godzinę.

Jak dojechałem na tamę i piękny asfalt, minął dopiero 70 kilometr. Trafiła się budka z lodami i lemoniadą. Wypiłem
3 mega zimne na pocieszenie i mogłem zaobserwować wśród zawodników niepewność i strach po tym, co się stało.
Ja wyglądałem dokładnie tak samo.

Później na szczęście się uspokoiło, chociaż zaczęło się mijanie kałuż. Przez kilka godzin mijałem jakieś 2 kałuże
na każdy przejechany metr. Wisła 3 tygodnie wcześniej wylała i wszystko w pobliżu jej było nadal przesiąknięte. Komary świetnie się w tym odnajdywały. O komarach w ogóle będzie dużo. Każdy postój choćby na 15 sekund kończył się niezłą jatką.

Późnym popołudniem trafiło się w końcu coś miłego. Łagodna ścieżka obok coraz ładniejszej Wisły i wiwatujący ludzie na widok zawodników.

Robi się powoli wieczór i zbliżam się do Oświęcimia, gdzie zaczną się asfaltowe wały. To była ulga. Zapada zmrok, jeszcze uzupełnienie zapasów przed nocą na stacji i wprost w pierwszą noc spędzoną na rowerze. Pod Krakowem zrobił się dość dziko. Najpierw piękna pełnia księżyca odbijająca się w już dość szerokiej Wiśle i nagle zjazd z wału
po stronie rzeki.

Tam mokre błotniste ścieżki w wysokich trzcinach i tysiącach żab. Momentami byłem w miejscu gdzie rechot dochodził z każdej strony. Wdychając wilgotne powietrze poczułem się osaczony i jakbym był w sercu tego rzecznego życia.

Po dłuższym czasie spędzonym w mokradłach ukazała się cywilizacja. Jest Kraków na horyzoncie, jest najcięższe
w życiu 200 km za mną i nocny przejazd przez miasto.

Najpierw hardcorowy lasek Wolski, a później już tylko światła. W sumie to była dobra opcja. Nawet dobrze pojadłem i mogłem posłuchać jak ludzie rozmawiają na ulicy w obcych językach.

Zaczyna świtać, trasa za miastem znów zjeżdża w stronę rzeki. Tam zaliczyłem pierwszą glebę. Na zakręcie tuż przy rzece była koleina po samochodzie. Oczywiście w nią wjechałem i przeleciałem przez rower. Zza samochodu obok wyłania się wędkarz i pociesza, że co 3 tu ląduje na glebie.

Pozbierałem się szybko jak to przy glebie i dalej. Mijam piękny most nad krajową S7 i wyjazd na asfaltowe wały.
Tam zaczyna dopadać mnie zmęczenie i sen. Idealnie równe wały nie pomagały w nie zasypianiu. Ciągnęło się
to w nieskończoność, aż ujrzałem jakieś chorągiewki. Okazało się, że jest zorganizowany pit stop z jedzeniem i kawą. Wziąłem gorące pierogi i dwie kawy, żeby uzupełnić bidon. O pierogach marzyłem cały poprzedni dzień,
tak że morale mimo zimna i wilgoci bardzo wzrosły. To była 4:30 rano.

Zjadłem, podziękowałem i ruszyłem dalej. Kawa niestety na nic się nie zdała. Długie kilometry równych, monotonnych wałów, mimo pierwszego świtu nie pomagały z walką ze snem. Noc wcześniej oczywiście się nie wyspałem i zacząłem czuć się bardzo źle. Głowa co jakiś czas leciała w dół, nie mogłem jechać na lemondkach,
bo groziło to zaśnięciem.

Ciągnęło się to do momentu, w którym dogonił mnie gość z kolarskimi łydkami. Na tym rajdzie można było szybko stwierdzić kto naprawdę jeździ, a kto śmiga sobie takie wycieczki jak ja.

Rozmowa i duża prędkość szybko mnie obudziły. Cisnęliśmy ciągle trzydziestką przez godzinę do kolejnego pit stopu. Tam herbata, ciastko, serwis i dalej na AW (asfaltowe wały).

Ruszyłem wcześniej, wiedząc, że kolega mnie dogoni. Po pół godziny dojeżdża z jeszcze jednym, który mówi, wsiadaj do pociągu. Jechałem z nimi przez pół godziny i musiałem odpuścić. Za duże tempo chłopaki trzymali, ale podpatrzałem jak radzą sobie z bólem pleców. Kolega z mocną nogą co kilka minut się rozciągał. Jadąc na lemondkach co chwila wypinał plecy w mocny garb i w drugą stronę. Plecy przy szyi już tak mocno mnie bolały i kuły jakby igłami, że zacząłem go naśladować. Po kilku godzinach zaczęło to przynosić pozytywne skutki.

Panowie odjechali mi na długim objeździe promu. Szczerze rzygając już AW zjechałem na mocno kamienisty i szybko zatęskniłem za poprzednim. Przyszła godzina 8:30, a na termometrze grubo ponad 25 stopni. Byłem niedaleko Tarnowa i dobrze wiedziałem co mnie czeka. Świętokrzyskie i Lubuskie zawsze są latem cieplejsze niż gdziekolwiek indziej.

Jechałem dalej z bólami chyba już wszystkiego. Na siodełku nie dało się wysiedzieć, plecy kuły, a kolana miałem ochotę sobie odrąbać. Jeszcze ten teren bez żadnej większej miejscowości. Jadąc po AW po prawej co chwila było kilka domów. Wiedziałem, że nie będzie tam sklepu. Dopiero gdy ukazała się miejscowość z wieżyczką kościoła byłem pewien że obok będzie sklep. Brakowało mi już jedzenia, picia i chęci do życia.

Trochę tam odpocząłem na ławce przed sklepem, słuchając jak chłopy gadają przy piwie po kościele. Wjechałem na AW i wróciła cała niechęć, którą czułem od kilku godzin.

Jechałem, stękałem, kląłem aż powiedziałem sobie, że dalej tak być nie może. Że jeśli nie opanuję tego bólu to nic
z tego nie będzie. Wtedy przyszedł przełom. Musiałem sam sobie wytłumaczyć, że to już tak będzie. Ból będzie towarzyszył mi do samego końca i żebym przestał stękać. Zrozumiałem, a raczej pogodziłem się z bólem. Od tego momentu wszystko się zmieniło.

Kiedy zaczęło się wszystko układać, znów widzę zjazd z wału w stronę rzeki. Było już południe i słońce w najcieplejszych rejonach Polski zaczęło krzyżować mi plany. Gdy podjechałem bardzo blisko rzeki zobaczyłem jaka jest już w tym miejscu przeogromna i zachwycająca.

Niestety takie dobre odczucia były tylko podczas jazdy. Gdy zszedłem z roweru, żeby ominąć ogromną milionową już kałużę dopadło mnie tyle komarów i much końskich, że mogłyby mnie unieść nad tymi kałużami.

Cały pogryziony starałem się uciec z tego miejsca, niestety to trwało kolejne kilkadziesiąt minut. Na wyjeździe powtórka z poprzedniego dnia, czyli buchające ostre powietrze z traw. Wjazd na wały z myślą, że zaraz szybko odjadę, a tam znów nierówności rodem z Goczałkowic, no może o połowę mniejsze.

To była niedziela. Wał był już tak nieznośny, że trasa nagle prowadziła obok po szutrach. Wtedy spotkałem starszego gościa z mocną łydą. Można było podciągnąć trochę z tym, że nie mieliśmy picia i znów wsie bez sklepów. W obawie
o swoje życie zaczepiłem jedynego Pana na podwórku. Siedział sobie w basenie, takim rozkładanym.
Zagadałem i poprosiłem o wodę, na to on, że „Panie, ja w basenie siedzę, tam sobie sam nalej”. Trochę pożartowaliśmy, napełniłem bidony i dalej.

Po dwóch godzinach w końcu trafiłem na sklep. Przed sklepem chłopy ze wsi, a może i z sąsiednich. Pełno chłopa. Wziąłem pierwsze na tej trasie piwo i jakiś zimny napój. Stwierdziłem, że napiję się zaraz niedaleko, przecież musi
tu być jakiś przystanek albo cień. Nie było… Był mały sad, stanąłem pod drzewem, otworzyłem zimne piwko i znów tysiące komarów. Trzeba było uciekać stamtąd. Wjechałem na wał z otwartym napojem i z daleka widzę pierwsze drzewo na wale. Podjeżdżam, siadam na chwilę i nie wiadomo skąd znów chmara komarów. Resztę dopiłem jadąc
po nierównym wale oblewając się tym piwem.

W końcu mijam 400 kilometr i zaczynam odżywać. Teren zrobił się jakiś milszy, ćwiczenia z rozciąganiem zaczynają przynosić efekty. Było nadal upalnie, ale jakoś mniej to na mnie działało. No może oprócz rąk, które dwudniowe słońce już mocno spiekło.

Postanowiłem, że dojadę do Sandomierza i tam się zastanowię co dalej. Im bliżej byłem celu, tym lepiej się jechało. Dojechałem do miasta, na rynku mnóstwo ludzi, gdyż jakiś jarmark był. Ja tylko zobaczyłem zimny kwas chlebowy
i zamówiłem kubek. Usiadłem na krawężniku i zacząłem się zastanawiać co dalej. Była godzina 17, kiedy postanowiłem odpuścić na dzisiaj.

Te dwa dni dały mi mocno popalić. Znalazłem nocleg, zamówiłem pizzę, wyprałem ubrania, zrobiłem serwis i od razu zasnąłem w pokoju, w którym było 25 stopni Celsjusza.

Tak właśnie wyglądały moje pierwsze dwa dni podczas rajdu. W życiu nie spodziewałem się, że będzie tak cholernie ciężko. Zdobyłem życiówkę robiąc 435 kilometrów w 29 i pół godziny, ale była ona najcięższą jazdą, jaką miałem.
Na trasie co jakiś czas słyszałem, że druga połowa rajdu jest cięższa niż to co jedziemy. Było to bardzo pocieszające…

Ani razu nie pomyślałem, żeby przerwać rajd, ale muszę się przyznać, że w pewnym momencie znienawidziłem
się za decyzję startu w tym wyścigu.

Ciąg Dalszy Nastąpi…

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zobacz także